Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Czemże on znowu tak bardzo różni się od nas? — z niecierpliwością zawołał Paweł Piotrowicz. — Tego wszystkiego nakładł mu w głowę ten Herr nihilista.
— Nie mogę znosić tego lekarzątka; podług mnie to tylko szarlatan; jestem pewny, że on ze wszystkiemi swojemi żabami niedaleko zaszedł nawet w fizyce.
— Nie, bracie, nie mów tego, Bazarow jest uczony, zna swój przedmiot.
— A przytem tak wiele ma pewności siebie — wtrącił znowu Paweł.
— Tak — potwierdził Mikołaj — tego ma bardzo wiele. Ale widać, że już nie można obyć się bez tego. Jednego tylko, doprawdy, nie mogę pojąć. Robię, zdaje się, wszystko, byle nie zostać w tyle za drugimi: urządziłem włościan, założyłem fermę, za co nawet w całej gubernji uważają mię za czerwonego; czytam, uczę się, słowem chcę w ogólności stać na równi z wymogami czasu — a tu powiadają, żem odśpiewał swoją piosnkę. Wiesz, bracie, już ja sam zaczynam myśleć, iż ją naprawdę odśpiewałem.
— A to skąd?
— Ot widzisz. Siedzę sobie dzisiaj i czytam Puszkina... Nawinęły mi się właśnie „Cyganie“... Wtem podchodzi ku mnie Arkadjusz i, w milczeniu, z pewnem politowaniem na twarzy, pocichutku, jak dziecko, bierze mi książkę z przed oczu i kładzie natomiast inną, niemiecką... potem uśmiechnął się i wyszedł, zabrawszy z sobą Puszkina.
— Patrzaj! A jakąż ci dał książkę?
— Tę oto.
I Mikołaj Piotrowicz wyciągnął z tylnej kieszeni surduta głośną broszurę Büchnera, w dziewiątem wydaniu. Paweł przewrócił parę kartek i odezwał się: