Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hm! Arkadjusz Mikołajewicz stara się zatem o twoje wykształcenie. I cóż, próbowałeś czytać?
— Próbowałem.
— No i jakże?
— Albom ja głupi, albo to wszystko czysta niedorzeczność. Zapewne ja jestem głupi.
— To ty nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Paweł.
— Nie, po niemiecku jeszcze rozumiem.
Paweł Piotrowicz pobawił się znowu książką i spojrzał na brata zpodełba. Obadwaj milczeli.
— Ale, ale — zaczął Mikołaj, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy — odebrałem list od Koliazina.
— Od Mateusza Eliaszewicza?
— Tak jest. Przyjechał do X** na rewizję gubernji. Jest to teraz wysoki dygnitarz i pisze do mnie, że chciałby bardzo po familijnemu zobaczyć się z nami, dlatego też prosi, ażebyśmy z tobą i z Arkadjuszem przyjechali do niego, do miasta.
— I pojedziesz? — zapytał Paweł.
— Nie; a ty?
— I ja nie pojadę. Wartałoby też tłuc się pięćdziesiąt wiorst w tym celu. „Mathieu“ pragnie pokazać się nam w całej swojej sławie; bierz go djabli! będzie miał dosyć urzędowego kadzidła, co mu tam jeszcze po naszem. A zresztą wielka mi figura, tajny radca! Gdybym ja zechciał był dalej służyć i nosić te głupie szlify, byłbym już teraz generał-adjutantem. Jesteśmy zresztą obaj ludzie zacofani.
— Tak, bracie; widać już pora obstalować sobie trumnę i złożyć ręce na piersiach — zauważył z westchnieniem Mikołaj Piotrowicz.