Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

głośno, ale dźwięcznie i spojrzawszy zukosa na Arkadjusza, który uśmiechał się do niej przyjaźnie, wyszła pocichu. Chód miała trochę chwiejny, ale i z tem było jej do twarzy.
Przez kilka chwil na tarasie zapanowało milczenie. Paweł Piotrowicz zwolna popijał swoje kakao. Wtem nagle podniósł głowę.
— Otóż i pan nihilista idzie do nas, rzekł półgłosem.
Przez ogród istotnie szedł Bazarow, szybko mijając trawniki klombów. Jego palto i płócienne spodnie były porządnie zabłocone, kapelusz miał skręcony giętką łodyżką jakiegoś błotnego zielska; w prawem ręku trzymał niewielki woreczek, w którem poruszało się coś żywego. Żwawo zbliżył się do tarasu i skinąwszy lekko głową, rzekł:
— Witam panów. Wybaczcie, żem się spóźnił nieco na herbatę. Zaraz powrócę. Muszę tymczasem zanieść na swoje miejsce moich jeńców.
— Cóż to tam macie, pijawki? — zapytał Paweł Piotrowicz.
— Nie, żaby.
— Czy je pan jesz, czy hodujesz?
— Robię z niemi doświadczenia, — obojętnie odparł Bazarow i poszedł do siebie.
— Będzie je zapewne krajał, — zrobił uwagę Paweł Piotrowicz. — Nie wierzy w zasady, ale zato w żaby wierzy.
Arkadjusz spojrzał na stryja z politowaniem, — a Mikołaj Piotrowicz wzruszył także ramionami ukradkiem. Nawet sam pan Paweł zauważył, że mu się dowcip nie udał i zaczął mówić o gospodarstwie i o nowym ekonomie, który wczoraj wieczorem ża-