Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Porządne zdanie sprawy dał przewodniczący — zauważył pułkownik.
— A doskonałe, tyłkom co nie zasnął.
— Rzecz najważniejsza, że służba nicby nie wiedziała o pieniądzach, gdyby Masłowa nie była z nią w porozumieniu — rzekł subiekt z typem żydowskim.
— Więc cóż — według pańskiego rozumienia, ona ukradła?
— Nigdy nie uwierzę — wołał dobroduszny kupiec. — Ta szelma z czerwonemi oczyma urządziła cały pasztet.
— Wszyscy również dobrzy — przemówił pułkownik.
— Przecież ona utrzymuje, że nie była w numerze.
— Wierz jej pan, wierz. Jabym nigdy w życiu nie uwierzył tej łajdaczce.
— Więc i cóż? To nie dosyć, że pan nie wierzysz.
— Miała klucz.
— Więc cóż, że miała — dowodził kupiec.
— A pierścionek?
— A przecież mówiła! — zawołał znów kupiec.
— Kupczysko popędliwe, skoro jeszcze podpił, więc ją poturbował. A potem, rzecz naturalna, zrobiło mu się żal dziewczyny. Masz — powiada — i nie płacz.
— Cóż... chłop zdrowy... słyszeliście przecież, dwanaście werszków- — ośm pudów ważyła.
— No... nie w tem grunt sprawy — rzekł Piotr Harasimowicz. — Najważniejsze, czy ona podmówiła i ułożyła wszystko — czy służba?
— Służba sama nicby zrobić nie mogła. Ona miała klucz.
Rozmowa bez związku ciągnęła się dość długo.