Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż ty nazywasz wielkim czynem? — zapytał Teodoryk.
Kalpurniusz namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział:
— Gdyby mi się udało dopaść w jasny dzień na głównym rynku którego z senatorów, wytoczyć z niego juchę i ujść bez guza przed pachołkami miasta, byłbym z siebie zadowolony.
Wyłupił oczy na Teodoryka, przekonany, że go swoim pomysłem olśnił. Ale stary żołnierz machnął ręką lekceważąco.
— Tę sztukę potrafi każdy — rzekł — kto zna dokładnie główny rynek i wie, w którą stronę uciekać. Na taką pospolitą robotę szkoda mojego czasu.
— A gdyby wtargnąć podczas ofiary do świątyni kapitolińskiej i posłać do Charona jednego z kapłanów?
Bezwąsą twarz zbója rozjaśnił uśmiech tryumfujący. „Teraz cię zadziwiłem” — mówiły jego oczy tygrysie.
— Zapewne — odpowiedział Teodoryk niedbale — jest to już coś, ale jeszcze nie to, czegobym żądał od mojego wspólnika. Odwaga męża zasługuje tylko wtedy na podziw, gdy drwi z gniewu bogów i demonów. Z człowiekiem da sobie człowiek zawsze radę, nie w taki, to w inny sposób.
Simonides, który zajadał kiszkę grochową, popijając ją winem, wyciągnął uszy i słuchał uważnie.
— Gdyby ci naprzykład ktoś dobrze za to zapłacił, żebyś ukradł złotą brodę Jowisza kapitolińskiego, albo potrzaskał jego błyskawicę, albo porwał jednę z dziewic Westy...