Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A on nie miał dotąd na sumieniu żadnej nikczemności. Jeśli zabijał, to w otwartym boju, jeśli nadłamał czasem jakiemu śmiałkowi żeber, to w publicznej zwadzie, w obecności licznych świadków. Był barbarzyńcą, ale nie godził nigdy podstępnie na cudzą własność, mordował, lecz nie dla pieniędzy.
Niewolnica przyniosła wino i odeszła, wzruszywszy pogardliwie ramionami. Dziwnym wydawał się jej ten słynny mistrz noża, który nie zwrócił nawet uwagi na jej wdzięki.
Druga izba, przeznaczona dla „patrycyuszów,” dla morderców, zapełniała się tymczasem różnemi postaciami, z których każda, zanim usiadła, obrzucała zebrane już towarzystwo z podełba szybkiem, badawczem spojrzeniem. Odzywały sic teraz ciągle głośne wołania, rozkazy, klątwy, brutalne śmiechy. Brzęczały blaszane czarki i miski, przymocowane do stołów żelaznemi łańcuszkami.
— Jeszcześ wąsisków nie umoczył w winie, a już zaczynasz drzemać — odezwał się Simonides, trącając Teodoryka w łokieć. — Może opuścimy ten szanowny zakład?
Drwiący głos Greka przypomniał Allemanowi cel, dla którego przybył do jaskini zbrodniarzów. Napełnił szybko kubki i podsunąwszy jeden z nich Kalpurniuszowi, mówił:
— Dopuściłbym cię chętnie do współki, gdybym wiedział, że kochasz sławę nadewszystko. Bo w każdem rzemiośle znaczy honor więcej od zarobku.
— Twoje zdrowie, mistrzu! — zawołał zbój. — Słyszę słowa męża. I ja chciałbym dokonać jakiego wielkiego czynu.