Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Możesz być pewnym mojej życzliwości. Tylko nie dawaj na wieczerzę śmierdzącej kiszki i zgniłej ryby.
Gdy się Wulkan oddalił, zwrócił się Teodoryk do Simonidesa.
— Pleciesz, jak gdyby ci kto płacił za kłamstwo — odezwał się przyciszonym głosem.
— Źle ci z mojem kłamstwem? — odparł Grek z uśmiechem. — Gdybyś był tryumfatorem, nie doznałbyś lepszego przyjęcia. Nie rozumiem zresztą twojego niezadowolenia. Jeśli jesteś takim mistrzem, jak sam o sobie opowiadasz, to mogłeś dokonać jeszcze odważniejszych czynów. Wyprucie wnętrzności z kobiety nie jest rzeczą tak niezwykłą, iżby zasługiwała na podziw.
Teodoryk, czując na sobie szyderskie spojrzenie Simonidesa, udawał, że rozgląda się uważnie po izbie.
— No... tak... zapewne... — bąkał — robiło się rzeczy większe... Ale gdzież ten Kalpurniusz. o którym mówił odźwierny?
Pod samą lampą, z głową opartą na stole, siedział na ławie człowiek, zawinięty w płaszcz gallijski. Spał widocznie, bo chrapał, jak koń zmęczony. Oprócz niego, znajdowało się w izbie jeszcze dwóch drapichrustów, którzy grali w kości.
Simonides uderzył śpiącego zbója pięścią w kark i huknął mu nad uchem:
— Straż prefekta miasta!
Rabuś zerwał się na równe nogi, pochwycił nóż, leżący obok niego i wytrzeszczył nieprzytomne oczy. Poznawszy Simonidesa, warknął: