Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zawsze się ciebie głupie żarty trzymają, stara łasico, ale nie przebieraj miarki, bo mógłbym kiedy zapomnieć, że wydobyłeś mnie raz z sieci tego łotra Flawiana.
— Groź takim kundlom, jak ty, głupcze! — odpowiedział Simonides, siadając na ławie. — Gdybyś wiedział, kogo ci przyprowadziłem, postawiłbyś dzban najlepszego albana. Dopiero pod kierunkiem takiego mistrza możesz wyjść na ludzi. Przetrzyj pijane ślepie i przypatrz się dobrze mojemu przyjacielowi. Trzech biskupów wysłał do królestwa niebieskiego, pięciu senatorom podciął nożykiem gardziołka, dziesięć świątyń puścił z dymem, cały oddział strażników przepędził. A ty co, niedołęgo? Zadusiłeś w kącie jakiegoś tam marnego kupczyka i otworzyłeś dwom starym babom żyły, a szczekasz, jak gdybyś dorównał najzasłużeńszym. Bohater...
Kalpurniusz zmierzył Teodoryka od stóp do głowy wzrokiem, w którym łączył się podziw z zazdrością.
Był to człowiek jeszcze bardzo młody, nie liczący więcej nad lat dwadzieścia, niski, szczupły, z twarzą, pozbawioną zupełnie zarostu. Tu i owdzie tylko sterczało na górnej wardze i na brodzie kilka włosów. Czaszkę miał szpiczastą, wklęsłą w skroniach, uszy ogromne, odstające, oczy wyłupiaste, szczęki nadmiernie wysunięte.
— Nie moja wina, że nie nadarzyła mi się dotąd robota porządna — odezwał się głosem cienkim, kobiecym, podając rękę Teodorykowi. — Pozdrowienie tobie, mistrzu... Nie wzgardź w razie potrzeby moją pomocą, a przekonasz się, że nie gołębica mnie wylęgła.