Teodoryk oglądał się coraz częściej poza siebie i sięgał mimowoli za tunikę, gdzie ukrył nóż obosieczny.
— Nie każdy, kto wchodzi do tego piekła, wychodzi z niego cały — pomyślał. — Bezpieczniej w lesie.
Co kilka domów oświecała lampa olejna obszerną, brudną izbę, otwartą od ulicy. Siedziały tam na wysokich krzesłach lub leżały na progu młode, prawie nagie kobiety, które zaczepiały każdego przechodnia.
— Ogrzejesz przy mnie swoje stare kości! — wołała jedna za Teodorykiem.
— Przypomnisz sobie młode lata! — wabiła druga.
— Za dziesięć sesterców ucałuję cię.
— Ja za pięć...
Dziewicza dusza barbarzyńcy, nie splamiona rozpustą cywilizacyi, odwracała się z obrzydzeniem od tego targu przedajnej miłości.
Nie troszcząc się o brutalne drwiny, które szły za nim z ulicy w ulicę, posuwał się Teodoryk ciągle dalej, aż dotarł do otwartego miejsca, na którego środku paliła się przed jakąś figurą mała lampka.
Tu zatrzymał się i rozglądał się wokoło.
Wiedział, że Simonides mieszka w jednym z tych ponurych, ważkich, tak wysokich domów, iż zdawały się opierać dachami o sklepienie niebieskie, nie pamiętał jednak, w którym. W każdej innej dzielnicy ułatwiłby mu pachołek miejski poszukiwanie, lecz w zaułki nadtybrzańskie zapuszczała się straż bezpieczeństwa tylko wtedy, gdy jej nakazano
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/299
Wygląd
Ta strona została przepisana.