Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śmieci lub cuchnąca kałuża. Chociaż sędziwy żołnierz przywykł w stajniach i obozach do różnych zapachów, mimo to zatykał nos i usta, dziwiąc się, jak ludzie mogli żyć w tem błocie obrzydliwem. Jego zdumienie urosło jeszcze więcej, gdy zauważył, że proletaryat rzymski nietylko oddychał bez przykrości zatrutem powietrzem, lecz bawił się nawet doskonale.
Wprawdzie widział wszędzie blade, wynędzniałe twarze, zapadłe oczy i chude ramiona, ale słyszał także nieopatrzny śmiech, który dzwonił bezustannie w ulicy. Gdzie się zebrała gromadka obdartusów, tam gestykulowano żywo, gawędzono swobodnie.
— Hojność imperatora nie starczyła na zakrycie twoich ran, zarobionych w jego służbie — drwił jakiś drab, chwytając go za połę płaszcza.
— Jacy imperatorowie, takie wojsko — odezwał się drugi. — Tylko psy barbarzyńskie stoją dziś na dwóch łapach przed tymi panami od wczoraj. Dla nich i dziurawych płaszczów za wiele.
Teodoryk łypnął z podełba złem okiem podrażnionego wilka. Łachmany spadały z pleców drapichrusta, który urągał jego odzieży; jednem pchnięciem pięści zwaliłby go z cienkich nóżek...
Lecz burda cofnęłaby go z drogi, a jemu było śpieszno do Simonidesa. Przeto połknął obelgę i ruszył dalej.
Im więcej zbliżał się do środka dzielnicy, tem wstrętniejszym stawał się zapach i głośniejsza otaczała go wrzawa. Z szynków wylatywały klątwy, tu i owdzie odzywał się krzyk rozpaczliwy, jakby kogoś mordowano.