— Ciebie Boga chwalimy!... — śpiewał Ambrozyusz wśród kornego milczenia chrześcian.
Skończył, spojrzał jeszcze raz na krucyfiks i zwrócił się ku drzwiom. Teraz zgięły się przed nim wszystkie kolana. On szedł z dobrotliwym uśmiechem na ustach, czynił nad schylonemi głowami znak krzyża św. i mówił:
— Pokój z wami! Pokój z wami!...
Przed kościołem czekała na niego kareta podróżna, zaprzężona w cztery konie. Pobłogosławiwszy wiernych, którzy tłoczyli się do niego, całując skraj jego togi, rozkazał woźnicy:
— Do Medyolanu!
Duży, zamknięty wóz był wewnątrz tak urządzony, że można było w nim spać i pracować. Obok szerokiej ławki, zawieszonej na pasach, znajdował się stół, przymocowany do podłogi śrubami.
Ambrozyusz spoczął na ławce i usiłował zasnąć. Czuł się znużony. Całą noc dyktował swoim sekretarzom listy do biskupa rzymskiego i do Teodozyusza, a zaraz po nabożeństwie rannem wybrał się w drogę. Jego ciało, wycieńczone postami i ciągłym trudem, zaczęło mu od pewnego czasu przypominać, że człowiek nie powinien sił swoich nadużywać. Chociaż liczył dopiero lat pięćdziesiąt, zapadał coraz częściej na zdrowiu. Lekarze zalecali mu dłuższe wytchnienie.
Mógłże on wypoczywać? Wszakże widział niebezpieczeństwo, jakie zagrażało młodemu chrześciaństwu, w jego jednego wstąpił duch św. Atanazego, nieustraszonego obrońcy jedności Kościoła.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom I.djvu/225
Wygląd
Ta strona została skorygowana.