Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 96
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Boże! Trzeba prędzej, niech pan jakim ciężarem! O, niech pan weźmie ten blat ze stolika.
Istotnie ciężki, marmurowy blat zdawał się być pewnem narzędziem. Udźwignąwszy go z trudnością, Józef z całej siły uderzył w drzwi. I teraz nie ustąpiły, lecz wypadł z nich duży filong.
To wystarczyło. Lusia wsunęła rękę do wnętrza i przekręciła klucz w zamku.
W sypialni było ciemno. Drżącemi rękoma odszukała kontakt tuż przy drzwiach i zapaliła lampę.
Pośrodku pokoju na podłodze leżała pani Szczerkowska. Miała pokrawioną twarz i ręce, widocznie odłamkami szkła z rozbitego klosza, których wokół było pełno.
Opodal pod stołem pół siedział bezwładnie pan Szczerkowski, trupio blady i też pokrwawiony.
— Jezus! — krzyknęła Lusia i zatoczyła się — niechże pan coś robi! Ratuje!
Józef przykląkł przy pani Szczerkowskiej i zaczął szukać pulsu. Nie mógł go znaleźć, ale stwierdził, że jej ciało jej ciepłe.
— Napewno żyje — odetchnął.
Co do życia pana Szczerkowskiego nie było żadnych wąpliwości.
Poprostu spał, a z jego uchylonych ust świszczący oddech wydobywał nieznośny odór alkoholu.
Wespół z Lusią podnieśli panią Szczerkowską i ułożyli na kanapie.
— Jednak zadzwonię po pogotowie ratunkowe — niepewnie powiedział Józef.
— Nie, nie, niech pan odszuka w katalogu: doktór Jarecki, doktór Jan Jarecki, Mokotowska pięćdziesiąt dziewięć i niech pan powie mu.
Lusia zwilżyła chusteczkę w wodzie kolońskiej i próbowała cucić panią Szczerkowską, która robiła wrażenie martwej. Biegając wśród poprzewracanych mebli, napróżno szukała flakonu z amonjakiem.
Tymczasem Józef po kilku próbach zdołał się połączyć z doktorem Jareckim, który na szczęście jeszcze nie spał.
— Ja tu dzwonię od państwa Szczerkowskich. Czy nie mógłby pan doktór natychmiast przyjść?
— Mam gości. Czy to Ignacy mówi?
— Nie... Tu mówi Domaszko. Moje uszanowanie panu doktorowi.
— Moje uszanowanie. Co tam, pana Szczerkowskiego znowu przywieźli nieprzytomnego?
— Nie, gorzej. Stało się nieszczęście. Przyszedł sam do domu i dostał ataku furji. Przytem rzucił lampą w panią Szczerkowską i ona leży teraz nieprzytomna, nie daje znaku życia. Próbowałem...
Trzask słuchawki przerwał mu. Widocznie doktór położył tubę.
W pięć minut zjawił się zdyszany i zaczął badać omdlałą.
— Niech pan wyjdzie — powiedział szorstko do Józefa, przyglądającego się jego zabiegom. Panno Lusiu, proszę mi podać zimną wodę.
Józef poszedł do salonu, usiadł i czekał.
W stojącem naprzeciw lustrze zobaczył, że ma zwichrzone włosy, że jest bez kołnierzyka i że wogóle wygląda nieprzyzwoicie.
— Taka awantura — myślał — i to akurat w przeddzień naszego ślubu! To się nazywa pech.
Usłyszał szmer otwieranych drzwi, więc wyjrzał do przedpokoju. Okazało się, że to wrócił Ignacy. Już z samego wyglądu Józefa domyślił się, że pan wrócił, i że musiało się stać jakieś nieszczęście.
Józef właśnie zaczął mu opowiadać, co i jak zaszło, gdy do przedpokoju wpadła Lusia z gumowym pęcherzem i wysłała Ignacego po lód.
— Panno Lusiu — próbował zatrzymać ją Józef — jakże tam?...
— Lepiej — odpowiedziała i zniknęła za drzwiami.
Znowu minął kwadrans oczekiwania, póki nie przyszedł Ignacy:
— Może pan pomoże mi przenieść naszego pana do gabinetu?
— Owszem, a jakże pani?
— Oddycha, ale doktór wciąż głową kręci.
— Nie odzyskała przytomności?
Nie
Weszli na palcach do sypialni, wyglądającej teraz, jak ambulatorjum. Lusia właśnie podawała doktorowi pudełko do zastrzyków podskórnych. Pani Szczerkowska półsiedziała, oparta o stos poduszek, do pasa obnażona, z zamkniętemi oczyma i wciąż trupio blada.
Z trudem wydobyli z pod stołu bezwładnego pana Szczerkowskiego i z wielkim wysiłkiem przenieśli go do gabinetu.
— Posadzimy tymczasem na fotelu — powiedział służący — gdy pościelę na otomanie, rozbiorę i ułożę.
Sina twarz nieprzytomnego tak oparta była o poręcz w fotelu, że z półotwartych ust ściekała gęsta ślina. Pokój napełnił się ohydnym odorem fermentującego alkoholu.
Józefowi zrobiło się niedobrze. Zakrywając nos i usta chusteczką, zapytał:
— Ignacy da sobie sam radę? — i nie czekając na odpowiedź wyszedł.
Napił się w jadalni zimnej wody, zjadł znaleziony plasterek cytryny i znowu czekał w salonie.
Dopiero około drugiej wszedł doktór
— No jakże, doktorze? — zerwał się Józef.
— Hm... narazie nie umiem nic powiedzieć.
— Ale żadnych śmiertelnych ran niema?

— Ran? Nie. Drobne zadrapania. Ale mam wrażenie że otrzymać musiała silne uderzenie w okolice serca.

(D. c. n.).