Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 97
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Lub też padając... hm... Dość, że stan jest
— Boże drogi!
poważny.
— A jest już przytomna?
— Owszem. Chciała nawet mówić, ale zabroniłem. Pan jest narzeczonym panny Hejbowskiej?
— Tak...
— Hm.... Czy pan nie potrafiłby nakłonić ją, by zgodziła się sprowadzić pielęgniarkę? Wolałbym, by ktoś plus minus obznajmiony z medycyną czuwał nad chorą. Mogą być potrzebne zastrzyki kamfory, a panna Lusia tego nie potrafi.
— Ależ naturalnie, panie doktorze. Zaraz pomówię z narzeczoną.
— To dobrze, ja jeszcze zajdę do tego nieszczęśliwca.
Józef podszedł na palcach do drzwi sypialni. Były przymknięte, lecz przez wybity filong zobaczył Lusię, siedzącą przy łóżku na niskim pufie. Szlafroczek jej rozchylił się i Józef szybko się cofnął, gdyż ujrzał małą okrągłą pierś (takiej nie miała żadna kobieta na świecie!). Cichutko zapukał.
Po sekundzie uchyliła drzwi:
— Co takiego? — zapytała szeptem.
— Panno Lusiu — odpowiedział jeszcze ciszej — niech pani pozwoli sprowadzić pielęgniarkę.
— Nie — potrząsnęła głową.
— Ależ dlaczego? Przecie pani się strasznie przemęczy przez noc!
— Wujenka nie znosi pielęgniarek. Będę czuwała sama.
— Ależ pani nie potrafi zrobić zastrzyku.
— Owszem Robiłam nieraz. Zresztą doktór już mnie objaśnił i niema o czem mówić. Proszę, niech pan idzie do domu.
— Za nic w świecie. Nie mogę przecież pani zostawić samej!
— Panie Józku — powiedziała stanowczo — nic mi pan nie pomoże a tylko sprawi kłopot. Dobranoc.
Kiwnęła mu głową i zamknęła drzwi.
Ponieważ nie mógł zdobyć się na wejście do gabinetu, gdzie był doktór Jarecki, czekał nań w przedpokoju, gdyż sam nie wiedział, co ma zrobić.
Doktór orzekł, że najlepiej zrobi, gdy pójdzie do domu.
— Ależ panna Lusia strasznie się przemęczy, doktorze, a jutro nasz ślub i wyjeżdżamy w podróż do Szwajcarji!
— Fiuuu! — gwizdnął lekarz — z tego wszystkiego to chyba nic nie będzie, o ile znam pannę Lusię.
— Co doktór mówi? — przeraził się Józef — ależ to niemożliwe! Wszystko ustalone. Kaplica zamówiona, zaproszenia rozesłane, bilety kupione!
— Panie, gdybym ja był pańską narzeczoną, miałby pan rację, przekonywując mnie...
— Ale doktorze, czy zachodzi obawa śmierci pani Szczerkowskiej! Bo chyba to jedynie mogłoby wpłynąć na odłożenie ślubu.
— Zachodzi właśnie ta obawa — krótko odpowiedział lekarz i zwrócił się do lokaja: — jeżeli stan pani pogorszy się, proszę od mnie dzwonić. Dowidzenia.
Józef do czwartej siedział sam w salonie, wreszcie za radą służącego pojechał do domu. O położeniu się do łóżka nawet nie myślał. Obudził Piotra i opowiedziawszy mu całą tą okropną historję, kazał przyrządzić sobie czarną kawę.
O dziewiątej zatelefonowała Lusia.
— Wujenka ma się lepiej. Przed chwilą właśnie był doktór.
— Chwała Bogu!
— Jednak jest wciąż osłabiona, a stan jej serca doktór nie uważa za zadowalający. Biedna wujenka....
— No, a jakże czuje się pani kochany wujaszek? — zapytał prawie ze złością.
— Nie rozumiem pańskiego tonu — odpowiedziała po pauzie — panie Józefie, czy pana nie stać na odczucie nieszczęścia tego człowieka?
Józef zaczął ją przepraszać i tłumaczyć się, że bynajmniej nie ironizował. Gdy zapytał nie śmiało, czy ślub nie ulegnie odłożeniu, Lusia powiedziała:
— Miałam taki zamiar, ale wujenka zażądała stanowczo, by ślub dziś się odbył. Nie chciała słyszeć o przełożeniu terminu...
— Jakaż to mądra i zacna kobieta! — wybuchnął z entuzjazmem Józef.
— O, ja ją uwielbiam. Ledwo mówi, biedactwo, a już myśli o wszystkich, tylko nie o sobie.
— Złote serce — potwierdził Józef — wyrzeka się towarzystwa swojej ukochanej siostrzenicy.
— O, ale ja ani myślę wyjeżdżać — przerwała Lusia — czy pan przypuszcza, że mogłabym w takiej chwili opuścić wujenkę?
— Bilety już kupione — jęknął Józef.
— I cóż z tego! — zapytała chłodno.
— No, nic, oczywiście zmarnują się, ale skoro.....
— Przepraszam, wołają mnie do wujenki. Niech pan przyjedzie zaraz.
Położyła słuchawkę.
Józef był struty. Nagle przypomniały mu się słowa pani Krotyszowej:
— Lusia, to panna z zasadami.
— Psiakrew! — zaklął.
W takim nastroju i w takich okolicznościach odbył się ślub pan Józefa Domaszki z panną Lusią Hejbowską.

(D. c. n.).