Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 95
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

W kościele było bardzo mało osób. Krewni pani Bulkowskiej, których prawie nie znał i matka pana młodego, sędziwa staruszka w koronkowym czepeczku, która specjalnie przyjechała na ślub syna z Poznania. Pozatem kilka kumoszek z kamienicy na ulicy Freta. Te stały zwartą grupą i całą swoją uwagę koncentrowały na osobie Józefa, pamiętanego z dawnych czasów, a dziś bogacza całą gębą...
Natka w welonie i w białej sukni wyglądała jeszcze starzej i jeszcze bardziej wynędzniała, niż na codzień. Cześniak natomiast we fraku robił bardzo dodatnie wrażenie.
Ślub był cichy, dzięki czemu w ciągu kwadransa się skończył. Państwo młodzi najpierw zbliżyli się do swoich matek, później do Józefa. Złożył im życzenia i wyszedł z kościoła.
Ilekroć zetknął się z tą swoją rodziną, zawsze odnajdywał w sobie to przykre uczucie jakby pretensji do niej, że stoi na tak dalece niższym szczeblu społecznym od niego. Może w podłożu tego uczucia tkwił też i rodzaj wstydu za siebie, że nie zdołał wypełnić tej różnicy należnem poczuciem więzi rodzinnej i wdzięczności za ich życzliwość.
Myślał też i o swoim ślubie. Nie będzie na nim oczywiście ani ciotka Michalina, ani Natka — nikt z jego rodziny. Redaktor Swojski przecież jej nie zastąpi. Gdyby żył stryj Cezary...
Zresztą na refleksje i rozmyślania mało mu teraz pozostawało czasu. Lwią część dnia spędzał z Lusią, resztę dzielił między firmę, redakcję i Zarząd Ligi.
Dni mijały prędko. Mieszkanie było już gotowe. Na trzy dni przed datą ślubu Józef zamówił sleeping i załatwił wizy zagraniczne.
Wszystko zdawało się układać według programu, gdy w przeddzień uroczystego dnia, o godzinie jedenastej wieczór, gdy Józef układał się właśnie do snu, zadzwonił telefon.
— Panie Józku! — usłyszał głos Lusi, zanim jeszcze zdążył powiedzieć „hallo“.
— Jestem; jestem, co się stało?
— Niech pan czemprędzej przyjdzie, czemprędzej.
W głosie jej brzmiało przerażenie.
— Na Boga! Co się stało
— Prędzej, prędzej!
— Już jadę! — krzyknął i zapomniawszy nawet powiesić słuchawkę, zaczął się w pośpiechu ubierać. W trakcie tego rzucił okiem na zegarek, a skonstantowawszy, że już stracił pięć minut, naciągnął spodnie, narzucił palto i chwycił kapelusz.
W przedpokoju przyszło mu na myśl, że dobrze będzie na wszelki wypadek wziąć rewolwer.
— Bóg wie, co się tam dzieje.
Dopadł na rogu taksówki i po kilku minutach dzwonił już do bramy na Wilczej.
— Miał wielką ochotę zapytać stróża, czy nie wie, co się tam dzieje, ale zreflektował się i wbiegł na schody.
Drzwi od mieszkania były uchylone, w progu stała Lusia, cała drżąca, z rozrzuconemi włosami, w sypialnej pidżamie.
— Co się stało?
Chwyciła go za rękę i zatrzasnęła drzwi
— Wuj! — powiedziała szeptem.
— Co wuj?
— Dostał jakiegoś strasznego ataku... Zdaje się, że zwarjował... Boże!
— A gdzie jest?
— Tam, w sypialni...
— A gdzież pani Szczerkowska?
— Też tam.... Słyszałam jej straszny, ale to straszny krzyk!.... I nie wiem co robić.... Zadzwoniłam do pana....
— No, trzeba tam wejść.
— Nie można. Drzwi zamknięte na klucz.
— Kto zamknął?
— Wujenka weszła do niego i zamknęła za sobą, bo wuj chciał wyjść. Boże! Może on ją zabił?!
— A gdzie służąca? — z oburzeniem zawołał Józef.
— Ignacy od obiadu nie wrócił, poszedł szukać wuja, a kucharka albo śpi, albo udaje, że śpi. Ona strasznie boi się pijaków.
— Nie rozumiem. Więc pan Szczerkowski wrócił sam?
— Tak. Ja nie widziałam jak przyszedł. Wiem tylko, że wujenka ułożyła go w sypialni, a później on chciał, by mu dać wódki i strasznie krzyczał, wywracał meble i później chciał wyjść. Wtedy weszła tam wujenka... i on pewno rzucił się na nią... Nie wiem!.....
— Psiakrew! — zaklął Józef — właściwie należałoby sprowadzić pogotowie ratunkowe lub policję....
— Nie, nie, może to niepotrzebne, niech pan najpierw sprawdzi.
Zbliżyli się do drzwi sypialni i zaczęli nasłuchiwać.
Wewnątrz panowała zupełna cisza.
Józef zapukał raz, drugi, później nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz od wewnątrz.
— Ona nie żyje! Ona nie żyje! — szeptała Lusia.
— Trzeba wyłamać — zdecydował się.
— Tak, tak.
Józef był dość silny, lecz i drzwi były mocne. Odchylał się i uderzał ramieniem coraz mocniej, nasłuchując po każdem uderzeniu. Nie ustępowały.
— Chyba nie dam rady — powiedział, rozcierając obolałe ramię — może zawołać stróża?

(D. c. n.).