Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 93
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Żyjemy wciąż w gąszczu truizmów — mówiła dalej pani Krotyszowa — do tych zaliczam: czołobitność przed zasadami. Nawet ci, którzy eliminują ze swego myślenia możliwość życia pozamaterjalnego nie mogą wyzbyć się czołobitności przed zasadami Szanowanie zasad jest zasadą najmniej uzasadnioną.
— Czy to nie parodoks?
— Sądzę, że nie. Weźmy przykład konkretny. Co dadzą zasady przypuśćmy Lusi Hejbowskiej? Jeśli spotka na swej drodze szczęście, wyrzeknie się go, bo zasady każą jej być wierną panu. Zatem będzie nieszczęśliwa, lecz pozostaną jej nienaruszone zasady.
— I szacunek dla siebie — zaznaczył Józef.
— Daruje pan, ale pański sposób oceniania szczęścia przypomina mi taką anegdotę o Żydzie, który odradzał synowi małżeństwo z dziewczyną bez posagu. Syn tłumaczył: będę miał szczęście! — a ojciec na to: — no dobrze, a jak ty będziesz szczęśliwy, to co ty z tego będziesz miał?....
Józef uśmiechnął się przez grzeczność i powiedział:
— Można być szczęśliwym bez pieniędzy, ale nie można bez szacunku dla siebie.
— Przesąd — potrząsnęła głową pani Barbara — szczęście jest wogóle nieuwarunkowane niczem. Ale weźmy teraz drugi segment zalety, jaką pan widzi w zasadach: — kwestję szczęścia pańskiego. Otóż nie wyobrażam sobie możliwości kochania osoby nieinteresującej nas. Wszystko zaś, co jest pewnikiem, tem samem przestaje nas interesować. Pan widzi swoje szczęście w miłości dla tej uroczej osóbki. Lecz miłość wymaga stałej pożywki, a tą jest niepewność i zmienność objektu....
— To jeszcze kwestja do dyskusji — zastrzegł się.
Był naprawdę wytrącony z równowagi poglądami pani Krotyszowej i przygotowywał się do gruntownego sporu gdy właśnie zjawił się Swojski.
— Za wcześnie przyszedłeś, Buba — westchnęła pani Barbara — przerwałeś nam bardzo interesującą rozmowę.
Przywitał się wesoło i prosił, by sobie nie przeszkadzali, lecz pani domu potrząsnęła głową:
— Nie, Buba, wolimy odłożyć to sobie na inny dzień. Zaraz po moim powrocie z Norwegji pan Domaszko musi mnie odwiedzić. Coprawda praktyczna strona zagadnienia, jak przypuszczam, zdezaktualizuje się do tego czasu — uśmiechnęła się — ale nam głównie chodzi o teorję. Nieprawdaż?
— Jakto? — zapytał Swojski — zamierzasz... pani zamierza wyjechać?
— Tak, pojutrze wyjeżdżam. Nie znoszę tych upałów. I mój drogi nie utrudniaj sobie konwersacji przez tytułowanie mnie panią. Pan Domaszko wie równie dobrze jak i wszyscy, że mamy dostateczne powody do nazywania siebie po imieniu.
Swojski roześmiał się:
— Dobrze, aniele.
Widocznie wiedział, że ten epitet wprawi ją w dobry humor. Istotnie zaśmiała się długim cichym śmiechem:
— Przepadam za temi naiwnemi pieszczotliwościami. Niech pan sobie wyobrazi, że Buba raz nazwał mnie kwiatuszkiem... śmiałam się do łez.
— Oklepane określenia mają też swoją rację bytu — zakonkludował Swojski.
— Nieraz zastanawiałam się — mówiła pani Krotyszowa — jak smutny los czeka przyszłe pokolenia. Ludzie inteligentni będą musieli przestać wogóle rozmawiać.
— Czy dlatego że wszystkie słowa wyślizgają się od użycia?
— Słowa i zwroty. Już dziś śmieszą nas niektóre wyrazy, które doniedawna miały swoją wzniosłą i piękną treść.
— Zdewaluowały się — zauważył Józef — zmieniło się życie i wraz z przeszłością minął ich sens.
— Więcej niż sens, minęła ich potrzeba. Dziś gdy czytamy czyjś patetyczny list, lub książkę napisaną stylem tak zwanym literackim, ogarnia nas politownie. To też ubiegamy się o prostotę w wypowiadaniu swoich myśli. Nieraz sama siebie przyłapuję na jakiemś komicznem zdaniu, którego pretensjonalność spostrzegam. W każdym razie język nasz ubożeje nieprawdopodobnie szybko. Obawiam się, że za lat sto nawet i kochankowie będą się porozumiewali wyłącznie monosylabami.
— Chyba ta dziedzina słownictwa nie ulegnie zmianie — z przekonaniem powiedział Józef.
Pani Barbara potrząsnęła głową:
— Myli się pan. Czy może pan wyobrazić siebie naprzykład, mówiącego do kobiety, do której czuje pan najżywszy pociąg: — ukochana!
— Hm, — to zależy od... nastroju, sądzę.
— Raczej od poczucia komizmu. Albo, czyż nie wyda się panu śmiesznym wiersz, którym rozczulano się tak niedawno, który wpisywano naszym matkom do albumów: „i dziwię się tylko, że kwiaty pod twemi stopami nie rosną“?....
— Mnie się zdaje — wtrącił Swojski — że wszystko zależy od prawdy, jaką wkładamy w słowa.
— Dobrze, Buba, ale trzeba, by osoba do której słowa są skierowane, najpierw odkryła ich prawdę, a potem usłyszała brzmienie.
— Są takie osoby — skromnie zauważył Józef.
— Oczywiście, skoro widzą najpierw treść.
— Nie, skoro są obojętne na formę — sprostowała pani Barbara — niewybredność jest dużem udogodnieniem życia.