Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 87
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Pan jest genjalny — krótko oświadczył Józef — zrobi mi pan prawdziwą radość, jeżeli pozwoli pan oblać to butelką szampana.
— Pokusa jest silniejsza odemnie — rozłożył ręce Swojski.
Pokusie przyszedł z pomocą i sam szampan, dzięki czemu wkrótce w kuble z lodem znalazła się druga butelka.
Jednocześnie z nią przy sąsiednim stoliku zjawiły się dwie fortancerki, które — jak się okazało — redaktor Swojski znał oddawna.
— Wie pan — zaproponował Domaszce — te biedactwa się nudzą, a i nam będzie weselej w ich towarzystwie. To bardzo miłe dziewczęta.
— Chce je pan zaprosić do naszego stolika? — nieco przestraszył się Józef.
— A dlaczegóżby nie? Chyba, chyba, że pan sobie tego nie życzy. W takim razie...
Rozłożył ręce, a Józef roześmiał się:
— Jednak może?...
— Z pana to musi być nielada kobieciarz! Owszem, proszę bardzo.
— Ależ proszę! Niech mnie pan nie bierze za odludka.
W gruncie rzeczy nie chciał tych kobiet przy stoliku, lecz był już odrobinę zawiany, a że wdzięczność dla Swojskiego stopniowo zmieniała się w nim w rozrzewnienie, nie umiałby mu niczego odmówić. Skoro obecność tych fortancerek sprawia mu przyjemność, niech sobie użyje.
Panienki okazały się bardzo miłemi towarzyszkami. Zwłaszcza mała czarna Hiszpanka, która zajęła się Józefem. Tęga blondynka usiadła przy Swojskim.
Przy trzeciej butelce szampana wyłoniło się zagadnienie przeniesienia się do gabinetu. Hiszpanka obiecywała zaśpiewać, a blondynka popisać się tańcem.
Ponieważ na sali towarzystwo rozbawionych fortancerek nie należało do najbardziej przystojnego dla poważnego obywatela, Józef zgodził się na gabinet bez namysłu.
Na nowem locum Swojski oświadczył, iż winien jest rewanż i kazał podać jeszcze dwie butelki na swój rachunek, jednakże zanim wypito pierwszą, gdzieś zapodział się wraz ze swoją blondynką.
Józef porywał się kilkakrotnie, pragnąc iść na poszukiwania, lecz jego perswazje ginęły w pocałunkach Hiszpanki.
Sofa była szeroka i znacznie wygodniejsza, niż kozetka w saloniku ciotki Michaliny na ulicy Freta.

ROZDZIAŁ VIII.

Posiedzenie Komitetu Organizacyjnego Ligi Patrjotyzmu Gospodarczego przeciągnęło się do siódmej popołudniu, Józef wracał do domu zmęczony, lecz kontent z obrotu sprawy. Tak, jak przewidział Swojski, wszystko odbyło się według planu. Wybrano Radę, Zarzą i jego, Józefa Domaszkę powołano na stanowisko prezesa tego ostatniego, dyrekcję zaś powierzono redaktorowi Swojskiemu.
— I jakie towarzystwo! — myślał Józef — sami godni i szanowani ludzie, same ogólnie znane i zasłużone nazwiska!
W rozpamiętywaniu swego sukcesu wchodził do mieszkania.
— Czeka tu na panicza — przywitał go służący — pani Bulkowska z jeszcze jakimś jegomościem. Czy panicz zaraz przyjmie?
Józef skrzywił usta:
— Jestem zmęczony...
— To może niech jutro przyjdą?
Pomyślał, że już lepiej odrazu załatwić tę historję i powiedział:
— Niech zaczekają, aż zadzwonię.
Przypomniał sobie, że świętej pamięci stryj Cezary nigdy odrazu nie przyjmował nikogo, a to miało swój styl i ton.
Na biurku wśród listów z popołudniowej poczty zastał też niebieską kopertę zaadresowaną pismem Lusi.
Gorączkowo otworzył kopertę, a ręce mu drżały:
— Boże! A nuż jaka zła wiadomość!?
Na szczęście wiadomość była cudna: — Lusia tęskni za kimś kochanym i przyjedzie wraz z państwem Jarzębowiczami za trzy dni.
— Jakaż ona piękna, jaka dobra, jaka kochana. — Boże, Boże, jak ja mogłem ją zdradzić! Jak mogłem!...
Od owej nocy w gabinecie wciąż dręczyło go sumienie, teraz zaś, mając przed sobą pachnący list Lusi, a w sobie grzech śmiertelny zdrady, wielką zniewagę wyrządzoną tej anielskiej istocie — gotów był włosy wyrywać sobie z głowy.
Jedynie wzgląd na poprawność uczesania powstrzymał go przed tym aktem rozpaczy i pokuty.
Należało przyjąć ciotkę Bulkowską i tego człowieka, który prawdopodobnie jest ojcem nieślubnego dziecka Natki.
Zrobił srogą minę i nacisnął guzik dzwonka.
— Proszę — powiedział szorstko, gdy drzwi się otworzyły.
— Dokuczam ci, Józeczku, przeszkadzam — lękliwie zaszeptała ciotka Michalina.
Wstał i pocałował ją w rękę:
— Nie szkodzi, ciociu, proszę siadać. A pan?...
— Właśnie — zatrzepotała pani Bulkowska — to jest narzeczony Natki, Wojtek.
Przybyły skłonił się.
Był to wysoki niebrzydki mężczyzna o opalonej cerze i jasnych oczach.
Józef podał mu końce palców i lekkim ruchem wskazał krzesło.

(D. c. n.).