Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 82
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Szynkwas! Górzej jeszcze! Garaż, fabrykę, czy za przeproszeniem pani, poprostu szalet! Tfu! Nie, proszę łaskawego pana, to jest do luftu i nie ja będę szpecił kraj takiem paskudztwem. Owszem wybuduję panu dwór jak się patrzy, ale w przyzwoitym stylu. Będzie w sam raz do tych stawów i pagórków. Ale byłbym bałwanem, gdybym stawiał dom w tem miejscu, gdzie od południa zakrywa wzgórze, a całym północnym frontem wystawia się na gładkie pole.
— Więc gdzież?
— Tam, gdzie teraz rosną te dwie sasenki. Tam i tylko tam.
— No, przypuśćmy, że ma pan rację, ale w takim razie i dojazd nie może być od folwarku?
— No pewno — wzruszył ramionami Wiązaga — a któż to robi dojazd od folwarku? Żeby goście koło chlewów musieli przejeżdżać?
— No, dobrze — przyznał Józef — Ale wobec tego nie można będzie i wzniesienia wyzyskać na oranżerję!
— A po co państwu oranżerja? To zupełnie zbędne.
— Jednakże...
— Jak Boga kocham! — uderzył się architekt po kolanach — nie dadzą człowiekowi mówić!
— Proszę, proszę pana — poczerwieniał Józef.
— No więc tak, żadnej oranżerji nie będzie, bo i nie dałoby się przylepić do polskiego baroczku.
Józef chciał zaprotestować przeciw „polskiemu baroczkowi“ lecz ugryzł się w język.
Tymczasem Wiązaga naszkicował projekt owego baroczku i pobieżnie wyjaśnił swoje plany. Było to ładne, lecz obsalutnie odbiegające od zamiarów Lusi i Józefa:
— Otóż, łaskawi państwo, tak musi wyglądać dwór w Terkaczach i taki będzie — położył ołówek i dodał zapalając fajkę — przynamniej ja tam innego nie wybuduję.
— Daruje pan, lecz myśmy chcieli czegoś zupełnie innego — zauważył Józef.
— Toż wiem. I wcale państwu tego za złe nie biorę, że nie znacie się na tem, jak co i gdzie trzeba budować. Gdyby wszyscy się na tem znali po kiego djabła byliby potrzebni architeki.
— Przyznaję, — powiedziała Lusia — że pan na tem zna się, a my nie. Jednak my chcemy mieć dom w stylu nowoczesnym.
— A, to proszę bardzo. Partaczy, co takie budki robią jest bez liku. Ale ja innego nie wybuduję. Wyciągnął gruby niklowy zegar i rzuciwszy nań okiem dodał:
— Ja za pół godziny odjeżdżam. Tedy proszę w tym czasie o odpowiedź: — przyjmują państwo moje warunki, czy też wolą kogo innego.
Wsadził fajkę w zęby i wszedł do salonu.
— To dziwny człowiek — powiedziała Lusia.
— Hm — wziął rysunek do ręki Józef — może on jednak ma słuszność?
— Jeżeli nawet ma — wzruszyła ramionami Lusia — to jednak w dość oryginalny sposób stawia sprawę.
— Istotnie, panno Lusiu, ale, właściwie mówiąc, wartoby się nad tem zastanowić.
— Ja uważam, że niema nad czem. Ale skoro pan, panie Józku, jest zdania, że możemy sobie wybudować dom właśnie taki, jak chce pan Wiązaga...
— O nie, — przerwał — myślę tylko, że należy jego pogląd wziąć pod uwagę.
— Więc cóż z tego?...
Zaczął obszernie rozwodzić się nad obu projektami i w końcu oświadczył, że jeżeliby panna Lusia wybrała projekt „baroczku“ on przyjąłby to z radością.
Na twarzy Lusi odbiło się nieukrywane niezadowolenie. Józef sam namawiał ją na willę w nowoczesnym stylu, a teraz tak łatwo rezygnował. Wuj Jarzębowicz wprawdzie zawsze ulegał decyzji cioci, ale robił to zapewne z miłości do niej. Dlaczego pan Józef ustępuje z miejsca pierwszemu człowiekowi, który wypowiedział djametralnie przeciwną odeń opinję, tego nie mogła zrozumieć. Sprawiło to jej przykre uczucie zdziwienia, lecz pomyślała, musiała pomyśleć, że należy uznać tę ustępliwość pana Józka za zaletę.
To też w wyniku krótkiej rozmowy Józef mógł zakomunikować panu Wiązadze, że akceptują jego „baroczek“.
— Klasa — pochwalił ten — wkrótce wobec tego prześlę panu dokładne plany i przystąpię do roboty.
Kwestja dworu w Terkaczach była przez cały wieczór wentylowana i Józef cieszył się, że jego punkt widzenia zbiegł się z opinją obojga państwa Jarzębowskich. Zaniepokoił się natomiast nastrojem Lusi, czemuś zasmuconej i milczącej.
Chciał ją wypytać o przyczyny niezadowolenia, a ewentualnie przeprosić najgoręcej i błagać o przebaczenie, jeżeli okaże się, że to on jest mimowolnym winowajcą.
Ponieważ jednak do wieczora nie nadarzyła się sposobność rozmowy w cztery oczy, poszedł spać że złamanem, a conajmniej nadłamanem sercem, pełnem gotowości wszelkich ekspiacyj.
Nazajutrz jednak Lusia znów była wesoła i swobodna. Widocznie powody zmartwienia minęły.
Dwa tygodnie preliminowane na pobyt Józefa w Jarzębowie minęły szybko. Przez ten czas mniej jednak widywał Lusię, niż w Warszawie, natomiast nauczył się wielu pasjansów.

(D. c. n.).