Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 81
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Spojrzał na Lusię.
Była blada, jak papier, a po jej policzkach spływały łzy.
— Prawda, prawda — pomyślał — toż to mogiła i jej najbliższych i moich najbliższych...
Na miejscu, gdzie niegdyś wznosił się dwór, stał teraz wśród ostu i innego zielska wysoki czarny krzyż.
Lusia pierwsza zeskoczyła z konia, a pan Jarzębowicz umilkł i kiwnął na stajennego, by mu pomógł.
Wszyscy troje uklękli w trawie i zaczęli się modlić.
Wreszcie pan: Jarzębowicz, dla którego zbyt długie milczenie było zanadto męczące, przeżegnał się, wstał, a widząc, że młodzi się nie ruszają, chrząknął i poszedł w stronę domku dzierżawcy
Klęczeli oboje; oboje płakali.
Może te łzy, co spadały z ich oczu, wsiąkając w ziemię połączą się ze szczątkami tych, których kochali...
Cisza była dokoła wielka i spokój letniego pogodnego dnia przeciętnych na czworo czarnemi ramionami krzyża.
Spojrzeli na siebie i jeszcze bardziej się rozrzewnili, a piersią Lusi wstrząsnęło łkanie.
Przytuliła się do Józefa, a on ją pieczołowicie objął ramieniem i tak trwali w bezruchu bardzo smutno i bardzo szczęśliwi.
Gdy wreszcie się podnieśli, usta ich spotkały się w tkliwym bezgrzesznym (a nawet świętym!) pocałunku. Józef doskonale to odczuwał i postanowił napisać wiersz, w którym zamknie niezopomniane wrażenie przeżytej chwili. Wiersz musi zaczynać się od słów:
„Są pocałunki, co swym sakramentem...“
To będzie bardzo dobre; o rym nietrudno: — skrętem, talentem, świętem, prętem, wyklętem... Obejdzie się bez „wykrętu“ i tak rymów jest dość.
— Nie pójdziemy jeszcze do nich — powiedziała Lusia — chodźmy obejrzeć stawy... Mój Boże...
— Chodźmy, tylko musimy obejść bo tu, widzi pani, druty kolczaste.
— Aha i rów — zauważyła — po co to wykopane?
— To nie rów, panno Lusiu, to okop.
— Wieczne odpocznienie racz im dać, Panie — poruszyły się prawie niesłyszalnie jej usta.
I brzegi stawów się zmieniły, a przez środek większego przeciągnięte były zasieki z drutów kolczastych, których zardzewiałe strzępy zwisały tu i owdzie z poczerniałych drągów.
Usiedli przy sobie na pagórku.
Zaczęli przypomnać sobie różne zdarzenia z lat dziecinnych i w wilgotnych od łez oczach Lusi zjawiał się uśmiech, co wybitnie podobne było do pierwszych pormieni słońca po deszczu.
Po kilku minutach nadszedł pan Jarzębowicz z Olszewiczem i resztę pobytu w Terkaczach spędzili na rzeczowej rozmowie o planach odbudowy.
Obaj starsi panowie przyznali młodym słuszność, że chcą wznieść dwór nie na dawnem miejscu lecz naprzeciw, po drugiej stronie stawu, natomiast co do budynków gospodarskich rozporządził się pan Jarzębowicz nie zupełnie po myśli Józefa, ten jednak nie oponował ponieważ i tak do przyszłego roku dużo wody upłynie.
Po skormnym lecz przyzwoitym obiedzie okazało się, że „Kuruchna“ i na odległość umie czuwać nad Kosteczkiem i nad powierzonemi swej opiece kurczętami. Wyraźnym objawem tego było zjawienie się Wojtka z autem i z rozkazem dla stajennego, że ma natychmiast odprowadzić wierzchowce do domu.
Dwa następne dni zajęły rozmowy z architektem wytelefonowanym z Piotrkowa, panem Wiązagą.
Józef go zawiózł do Terkacz dla obejrzenia terenu, drobiazgowo wytłumaczył na czem polegają jego życzenia, jaki ma być styl, jakie urządzenia, jaki rozkład pokojów, jakie okna, drzwi, schody...
Przez dwa dni Wiązaga, wielkie tęgie chłopisko o rudawym zaroście, słuchał uważnie, pykał fajkę i nic nie mówił, zrzadka się tylko dopytując o szczegóły. Józef uprzedził go, by nie brał wcale pod uwagę ustawicznych zaleceń pana Jarzębowicza. Natomast miał uwzględnić wszelkie wskazówki Lusi.
Pod wieczór dnia drugiego, gdy młodzi siedzieli z Wiązagą na werandzie i Józef przyniósł papier, by narysować jakieś szczegóły, architekt wyjął wreszcie fajkę z ust i powiedział:
— Słowem państwo chcą, bym wybudował coś w tym rodzaju?
Kilkunastu pociągnięciami ołówka naszkicował pałacyk w nowoczesnym stylu.
— Tak, tak — potwierdził Józef — coś bardzo zbliżonego, tylko o tutaj...
— Zaraz — bezceremonjalnie przewał mu Wiązaga — łaskawy pan gadał dwa dni, a ja słuchałem. Teaz ja pogadam dwie minuty, a niech pan posłucha.
To nieoczekiwane odezwanie się stropiło Domaszkę.
Otuż — stuknął grubym palcem w papier architekt — otóż pan chce żebym ja małpował Corbusiera i innych partaczy, żebym wybudował na polskiej wsi z mazowieckim krajobrazem taki szynkwas amerykański?
— Jakto szynkwas?! — obruszył się Józef.

(D. c. n.).