Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 80
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Przed kolacją przyjechał dierżawca Terkacz, pan Olszewicz, niestary jeszcze, niski, szczupły mężczyzna. Po stracie własnego majątku w Kijowszczyźnie pracował teraz ciężko w Terkaczach, by ze zniszczonego gospodarstwa utrzymać siebie i dwóch synów studjujących agronomję w Niemczech.
Był to sympatyczny i poważny człowiek, któremu uczciwość patrzyła z oczu, a ze sposobu mówienia o roli znać było, że jest dobrym gospodarzem.
Póki pan Jarzębowicz nie zostawił ich samych, słuchali jego monologu, gdy wyszedł, Olszewicz zapytał Józefa:
— Chyba to nie będzie niedyskrecją, gdy powiem, że mówią tu o małżeństwie panny Hejbowskiej z szanownym panem?
— To prawda. Jesteśmy zaręczeni.
— Zatem najserdeczniejsze powinszowania.
— Dziękuję bardzo panu.
— Chciałem zapytać, czy państwo po ślubie zachcą sami gospodarować?
— O nie, proszę pana — zaprzeczył — Józef — ja, niestety, na rolnictwie nie znam się zupełnie. Sądzę też, że będziemy prosili pana o pozostanie w Terkaczach. Będziemy tam, oczywista, spędzać część roku.
— Zatem zamierza pan wkrótce przystąpić do odbudowania dworu?
— Tak, dworu narazie, a w przyszłym roku reszty zabudowań.
— Zatem jutro państwo raczą odwiedzić Terkacze?
— O ile dopisze pogoda.
— Będę oczekiwać.
— A nie przenocowałby pan tu — zapytał Józef — jutro pojechalibyśmy razem?
Lecz Olszewicz odmówił. Musiał dopilnować naprawy studni, a i zwykła robota wymagała jego obecności.
— Zresztą państwo pojadą samochodem, a ja was swojemi szpakami nie dogonię.
Nawet nie został na kolacji, chociaż państwo Jarzębowiczowie serdecznie go usiłowali zatrzymać.
Nazautrz pogoda dopisała. Józef dowiedział się o tem już o godzinie szóstej od samego pana Jarzębowicza, który, waląc pięścią w okiennicę, ryczał:
— Wstawaj pan! Wstawaj! Świetna pogoda, jedziemy!
— Już wstaję — przecierał oczy Józef — za pół godziny będę gotów.
— A tego, ubierz się pan do konnej jazdy, bo pojedziemy konno.
Józef był zdziwiony, że pan Jarzębowicz zamierza wybrać środek lokomocji tak nieodpowiedni dla jego wieku i przypuszczał, że „Kuruchna“ zmieni tę oryginalną decyzję.
Gdy przyszedł do pałacu na śniadanie zastał Lusię w długich butach i w rajtroczku, z pod którego wyglądały spodenki. Wyglądała w tem czarująco, co nieomieszkał zadokumentować całą serją zachwytów, przerwanych dopiero wejściem pana Jarzębowicza.
Prędko zjedli śniadanie, przynaglani jego stentorowym głosem i wyszli na dziedziniec, gdzie już stały cztery osiodłane konie.
Lusia dostała gniadą łagodną klaczkę, Józef tęgiego wałacha, a pan Jarzębowicz przy małej pomocy stajennego ze zdumiewającą lekkością wskoczył na siwego ogiera i śpiąwszy go kilkakrotnie ruszył do bramy z fantazją rotmistrza ułanów.
— Ależ wujaszek siedzi na koniu! — zawołała Lusia.
— Co? Nieźle?...
— Świetnie!
— Rzeczywiście szanowny pan jeździ wybornie — przyznał Józef.
Stary kontent z siebie poklepał ogiera po lśniącej, spiętej w łuk szyi i zakomenderował:
— Kłusa!
Józef jechał ostatni, mając za sobą tylko stajennego i podziwiał dwie stylowe sylwetki: starca z rozwianą mleczną brodą i smukłą chłopaczkowatą Lusię, trzymającą się w siodle coprawda może niezbyt pewnie, lecz z takim wdziękiem, że widok ten wart był pędzla... (nie mógł sobie przypomnieć, który to malarz malował amazonki) pędzla... no, słowem, najlepszego pędzla.
Po paru kilometrach pan Jarzębowicz przeszedł w galop i znacznie się od nich odsadził, gdyż Józef zaczął błagać Lusię, by nieszła za przykładem wuja. Potrosze i sam nie był zbytnio pewien siebie. Od lat nie jeździł konno z braku sposobności.
Gdy połączyli się na rozstaju Lusia zasypała pana Jarzębowicza nowemi komplementami:
— Wyglądał wujaszek w tym galopie, jak prawdziwy centour. Przecież wujaszek mógłby być dżokejem!
— No jeszcze nie jednego młodzika przeskoczę — mruczał z zadowoleniem — i na koniu hm... i bez konia...
Tu zrobił do Józefa porozumiewawcze „oko“, trochę figlarne i dające do zrozumienia, że mówi o „przeskakiwaniu“ właśnie takich, jak Józef.
Po nocnym deszczu drogi były wilgotne i sprężyste bez jednego pyłka kurzu, powietrze pachniało łąkami, a niebo jaśniało mocnym szafirem.
Dwadzieścia kilometrów w siodle pomimo to było zbyt wyczerpujące dla osób nieprzyzwyczajonych. To też, gdy dojeżdżali do Terkacz, Józef z radością myślał o wypoczynku. Kiedy wszakże z daleka zobaczył terkackie stawy, zapomniał o zmęczeniu, a jego serce ścisnęło się.

Cała okolica zmieniła się nie do poznania. Las znikł, zamiast parku ujrzał skłębione krzaki głogu. Znikła i aleja lipowa...

(D. c. n.).