Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 76
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Wujenka uczy mnie kłamstwa! Co pan na to, panie Józku!? — zawołała Lusia udanem oburzeniem.
— Czyżby pani Jarzębowiczowa domagała się od wszystkich talentów kulinarnych? — zaciekawił się Józef.
— Lusia nie zna swojej ciotki — wyjaśniła pani Szczerkowska — była małą dziewczynką, gdy jeździła do Jarzębowa.
— A przecież to najwyżej dwadzieścia kilometrów od Terkacz — zauważył Józef.
— Tak, ale stosunki między ojcem Lusi, a Jarzębowiczową nie należały do najserdeczniejszych... Nigdy nie zapomnę — zaśmiała się pani Szczerkowska — jak Maciej określał swoją siostrę...
— Jak tatuś określał? — zainteresowała się Lusia.
— Mówił, że jest to istota, która siedzi na kanapie, ma za złe i patrzy z punktu widzenia. Powiedzionko to stało się niezwykle popularne wśród naszych znajomych i to było jeszcze jednym powodem ochłodzenia uczuć rodzinnych między Terkaczami, a Jarzębowem. Otóż ciotka Jarzębowiczowa słynie ze swych kulinarnych ambicyj i uważa dzisiejsze panny za zmarnowane pokolenie, ponieważ nie znają się na kuchni.
— Muszę zatem wziąć na drogę Ćwierciakiewiczową — powiedziała wesoło Lusia.
— Lektura bardzo odpowiednia na podróż przedślubną — orzekła pani Szczerkowska i wyszła, zostawiając ich samych.
— Jakie to dziwne — odezwała się Lusia — że my będziemy małżeństwem.
— Dlaczego dziwne, panno Lusiu?
— No, czy mogłam przypuszczać, że zostanę żoną tego surowego pedagoga, który mnie dręczył algebrą...
— I którego dręczyłam docinkami — podpowiedział Józef — ach żeby pani wiedziała, panno Lusiu, co za nieznośne dziecko było z pani.
— Za to teraz jestem istnym aniołem — złożyła ręce w małżyk.
— Archaniołkiem! — zawołał z entuzjazmem.
— Aha á propos aniołków, jakże było u pani Krotyszowej?
— Ach — westchnął Józef.
— Dlaczego pan wzdycha. Czy wynudził się pan?
— Nie, to nie to.
— Zatem?
— To taki jakiś niezwykły dom.
— O, przecież uprzedzałam o tem pana.
— Dziwaczne obyczaje.
Opowiedział pokrótce przebieg swojej wizyty na Starem Mieście, oczywiście z pominięciem tak drastycznych szczegółów, jak wyznania pani Krotyszowej, dotyczące Swojskiego i jak zachowanie się pokojówki.
— A potomków dużo tam było?
— Jakich potomków?
— Potomków wielkich ludzi. Pani Barbara słynie z tego, że w jej domu zbierają się potomkowie wszelkich znakomitości.
Zapomniała, że Józef jest potomkiem Słowackiego i mówiła z wyraźną ironją:
— Przyznam się, że nie rozumiem tego kolekcjonerstwa, że czyjść dziad czy pradziad był Wielkim człowiekiem nie podnosi to bynajmniej zalet wnuka.
Józef poczerwieniał:
— Tym razem było tylko dwóch potomków: potomek Skargi i potomek... Słowackiego.
Lusia zmieszała się. Jakże mogła nie pamiętać!
— Panie Józku — zaczęła go przepraszać — niechże się pan na mnie nie gniewa.
— Ależ ja bynajmniej.
— Ja wiem, że sprawiłam panu wielką przykrość!...
— Broń Boże — zapewniał.
— Ale przecież ja... ja nie dlatego pana kocham, że Słowacki był pańskim przodkiem, tylko kocham pana dla niego samego.
— O, panno Lusiu — rozczulił się — pani jest najlepszą, najcudowniejszą istotą, jaka istnieje na świecie.
— Ale ja pana skrzywdziłam i muszę ponieść karę — upierała się — jakiej pan żąda kontrybucji?
— Jeżeli tak, to proszę o rączkę do pocałowania.
Udała, że zastanawia się.
— Owszem — odezwała się po chwili — ten warunek jest do przyjęcia, ale proszę zamknąć oczy i dać słowo, że pan nie spojrzy, póki nie powiem „już“.
— Dobrze, daję słowo.
— No to proszę zamknąć.
Siedział nieruchomo z zamkniętemi oczyma i nagle uczuł na wargach najpierw lekkie muśnięcie przecudnie delikatnych ust (ust najpiękniejszych i najsłodszych na świecie!), a później krótki mocny pocałunek.
Zakręciło mu się w głowie i żeby nie to, że dał słowo, porwałby ją w ramiona.
— Już! — krzyknęła Lusia.
Otworzył oczy: — stała przed nim zarumieniona z miną małej dziewczynki, która przed chwilą spłatała komuś bardzo miłego figla i teraz jest ciekawa efektu.
Zerwał się i runął przed nią na kolana, a zrobił to tak niespodziewanie, że Lusia poprostu przestraszyła się.
— Panie Józku!
— O, moja najukochańsza!

(D. c. n.).