Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 75
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Oczywiście, zgodził się z tem bez namysłu i gdy po umilknięciu walca znaleźli się przy stoliku mecenasostwa, naśladując Rosiczkę przybrał wesoły i beztroski wyraz twarzy, do czego zresztą nie potrzebował specjalnie się przymuszać.
Z obowiązku zatańczył jeszcze z panną Nuną, poczem wymówiwszy się pilną pracą, pożegnał towarzystwo i wrócił do domu z ulgą w sercu:
— Nareszcie skończyłem tę przykrą historję!

ROZDZIAŁ VII.

— Udzieli mi pan poprostu plenipotencji — mówił swoim pogodnym głosem redaktor Swojski — a mając ją w ręku już wszystko wezmę na siebie. Oczywiście, natychmiast po pańskim powrocie zwrócę ją panu.
— A udziały Piotrowicza? Jan pan sobie z tem da radę?
— Och to już drobiazg. Posiadając mniejszość jest on zupełnie bezsilny. Zresztą załatwi to adwokat. Widzę, jak bardzo panu dokucza ta historja, rzeczywiście niemiła, tem chętniej wezmę się do jej zlikwidowania, że poczułem do pana prawdziwą sympatję, a chyba nie zacznę w oczach pańskich uchodzić za zarozumialca, gdy powiem, że mam również pewność pozyskania pańskiej.
— Już pan ją posiada — z kurtuazją skłonił się Domaszko — zastanawia mnie... hm... jeszcze jedno. Mianowicie ja nie będę spotykał się z Piotrowiczem, ale jak ułożą się pańskie z nim stosunki? Przecież Piotrowicz bywa u pani Krotyszowej częstym gościem?
— Więc przestanie bywać — uśmiechnął się Swojski — zresztą może mi się uda nawet po tej rozprawie z nim utrzymać dobre stosunki. Mam zdaje się trochę szczęścia do ludzi. Jestem z wszystkimi w najlepszych stosunkach.
— Jakto? I nie ma pan wrogów?
— Ani jednego.
— Więc chociażby nieżyczliwych?
— Nie znam takich. Widzi pan, ja trzymam się zasady nie wtrącania się do cudzych spraw, przyznawania wszystkim słuszności i załatwiania wszystkiego drogą wzajemnego porozumienia. Pozatem mam dość rozległe znajomości, dzięki czemu wielu osobom jestem w możności wyświadczyć od czasu do czasu drobną przysługę, ale tylko drobną.
— Dlaczego kładzie pan tak silny nacisk na to słowo?
— O, proszę pana — zaśmiał się przyjemnie Swojski — prawdopodobnie i pan to zauważył, że oddawanie bliźnim większych przysług wytwarza w nich psychikę dłużnika, a czego od dłużnika może się wierzyciel spodziewać oprócz nienawiści, lub w najlepszym wypadku niechęci?
— Ma pan rację. Cieszę się też, że człowiek o tak spokojnych i zrównoważonych poglądach obejmie redakcję mego pisma. Nie wątpię, że zawsze potrafimy z panem pogodzić się.
— O, proszę pana nie wyobrażam sobie byśmy mogli znaleźć jakiekolwiek płaszczyzny tarć — zapewnił Swojski.
Szczegółowe omówienie sprawy przenieśli do cukierni, z której po godzinie wyszli obopólnie z wyników umowy zadowoleni.
Tegoż popołudnia Józef zadzwonił do redakcji i zawiadomił Piotrowicza o swoim wyjeździe, tudzież o fakcie powierzenia zastępstwa panu Swojskiemu.
— Swojskiemu? — zdziwił się Piotrowicz — pocóż wam ten mydłek?
— Nie uważam pana Swojskiego za mydłka — zimno odpowiedział Domaszko — a wyjeżdżając, w dodatku na czas nieograniczony, muszę komuś, do kogo mam kompletne zaufanie zostawić plenipotencję.
— Ach, mnie to ani ziębi, ani parzy. Jeden ciura mniej, jeden więcej — obojętnie wycedził Piotrowicz — byle mi tu do redakcji nie przyłaził.
— To już jest rzecz pana Swojskiego, nie moja — zaakcentował Józef — zatem dowidzenia.
— Szczęśliwej podróży, a nie skręćcie po drodze karku — obojętnie rzucił Piotrowicz i położył słuchawkę.
— Poczekaj idjoto jeden — zaśmiał się Domaszko — ty tu na miejscu łatwiej kark skręcisz!
Walizki były już spakowane. Nazajutrz o ósmej z minutami odchodził ich pociąg.
Józefa trochę zdziwiła tak łatwa zgoda pani Szczerkowskiej na wyjazd siostrzenicy we dwoje z młodym mężczyzną, w dodatku przed oficjalnemi zaręczynami. Jednak musiał uznać słuszność tej zgody, w której mniej było liberalizmu, a więcej rozsądnego liczenia się z dzisiejszą obyczajowością, no i zaufania do niego samego.
Lusia już wczoraj zapowiedziała doktorowi Żurowi, że rezygnuje z posady. Zrobiła to na życzenie Józefa, który wolał, by nie była świadkiem przełomu w „Tygodniku“. Wogóle o zamierzonych zmianach nie napomknął jej ani słówkiem, obawiając się, że nie poczyta mu tego postępowania za dobre.
Wieczór, jak to już było we zwyczaju, spędzali razem w pokoju Lusi na długich i słodkich rozmowach. Jeżeli przerywało je czasem wejście pani Szczerkowskiej, dla żadnego z nich nie było to przykrością, gdyż oboje lubili ją bardzo.
I tego wieczoru, przynosząc im do spróbowania jakieś świeżo upieczone ciastka, przysiadła na chwilę:
— Ciastka te musicie zawieźć, moi państwo, cioci Jarzębowiczowej. Nie zapomnij Lusiu powiedzieć, że są twojej własnej roboty.

(D. c. n.).