Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 77
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Co się tam stało — rozległ się z sąsiedniego pokoju głos pani Szczerkowskiej.
— Nic wujenko.
— Wywróciliście coś?
— Nie, wujenko — śmiałą się Lusia.
— Przecież słyszałam hałas.
Weszła nim Józef zdążył porwać się na nogi i wszyscy troje wybuchnęli śmiechem.
Wieczorem poszli do kina i Józef odprowadziwszy Lusię do domu pożegnał się, gdyż musiał jeszcze przed jutrzejszym wyjazdem omówić niektóre sprawy w „Polimporcie“, gdzie czekał nań Mech.
Wrócił do domu po pierwszej i zaraz położył się do łóżka, lecz wspomnienie pocałunku nie dawało mu zasnąć.
O siódmej był już na nogach, a o wpół do ósmej zajechał po Lusię taksówką. W przedziale pierwszej klasy byli sami.
— Szalenie lubię podróże! Wiecznie podróżowałabym, gdybym tylko mogła.
— No, to nie jest tak wielka podróż, ale zato najprzyjemniejsza z tych, jakie znam.
— Pan dużo podróżował?
— Nie. Trochę po Rosji... Pozatem przejeżdżałem przez Szwecję, Danję i Niemcy.
— Ja tylko raz byłam w Paryżu — westchnęła Lusia.
Większą część drogi spędzili przy oknie, nie bez wzruszenia przypominając sobie tak dobrze znane widoki i lustrując zmiany, jakie w ciągu lat zaszły w krajobrazie: — tu wycięto las, tu pobudowano letniska, tam znowu wyrosła fabryka z czerwonej cegły...
Oczywiście, Józef lepiej znał tę panoramę: — w ciągu ośmiu lat gimnazjum przejechał tędy najmniej pięćdziesiąt razy.
Gdy teraz pociąg zatrzymywał się na stacjach uważnie przyglądał się służbie kolejowej, leniwie wystającej na peronach i szukał wśród niej znajomych twarzy.
Z ruszeniem pociągu wzdychał i mówił:
— Tak, tak, wszystko się zmieniło... Wszędzie nowi ludzie.
Zdawał sobie sprawę, że właściwie kto jak kto, ale on, Józef Domaszko, nie miał powodu żałować „dawnych dobrych czasów“. W gruncie rzeczy czasy tamte wcale nie były dobre. Myślał o nich wszakże z rozczuleniem, konstatując, że to jest zrozumiałe i zgodne z naturą ludzką.
Lusia go na pociechę częstowała czekoladkami.
Dworzec w Koluszkach też zmienił się bardzo, a otaczające go miasteczko wyrosło pokaźnie. Pomimo to zdawało się Józefowi, że w tłumie zaraz dojrzy granatową maciejówkę wuja Kijakowicza i jego rudawe wiechciowate wąsy, a przed podjazdem będzie stała żółta bryczka z parą tłustych srokaczy.
Zamiast wuja (wieczne odpoczywanie, racz mu dać, Panie!) zobaczył barczystego mężczyznę w szoferskiej czapce i krzyknął ze zdziwienia:
— Panno Lusiu! Proszę spojrzeć! O, tam, tam pod zegarem, ten szofer!
— Widzę i cóż z tego?
— Nie poznaje pani?
— Nie.
— Toż to Wojtek Jakiniak, fornal z Terkacz!
— Wojtek! Rzeczywiście!
Do przedziału wszedł tragarz i zabrał ich walizy:
— Państwo dokąd każą?
— Muszą tu czekać konie z Jarzębowa — odpowiedział Józef.
— Konie?... Koni to niema, ale samochód jest, ot tam szofer czeka — wskazał na Wojtka.
Józef nie wytrzymał i krzyknął ze stopni wagonu:
— Wojtek! Wojtek!
Szofer przecisnął się przez tłum i nie zdejmując czapki, zapytał:
— Czy to państwo do Jarzębowa?
— Wojtek, nie poznajecie mnie?
Szofer przyjrzał się Józefowi i zwolna na jego twarzy zjawił się rumieniec:
— A toż chyba nie panicz Józiek od pana rządcego? — powiedział z powątpiewaniem.
— A ja, ja, we własnej osobie — cieszył się Józef — a panienki Lusi nie poznajecie?
Wojtek zdjął czapkę:
— Boże kochany! Że też to mnie nie powiedzieli po kogo jadę — był zdetonowany i śmiesznie postępował z nogi na nogę.
Domaszko podał mu rękę, Lusia zrobiła to samo. Pocałował ją w rękawiczkę z szacunkiem, ale bez zbytniego uniżenia i zabrał walizki.
— To wy teraz w Jarzębowie jesteście? — pytała Lusia idąc obok niego.
— A w Jarzębowie.
— A konie zamieniliście na maszynę?
— A ot, w wojsku nauczyłem się szoferki, to teraz u państwa Jarzębowskich służę za mechanika.
— No i jakże się wam powodzi? — klepał go po ramieniu Józef.
— Ot, żyję sobie... Aby gorzej nie było.
Auto ruszyło prostą równą szosą. Przy rozstajni, gdzie odchodziła w bok wąska polna droga, Wojtek zwolnił i wskazawszy głową w tę stronę, zawołał:
— A tędy do Terkacz się jedzie.
Słowa te ścisnęły serce Lusi i Józefa. Milczeli przez całą drogę. Dopiero, gdy dojeżdżali do Jarzębowa i mijali pięknie oparkanione ogrody warzywne, Wojtek znowu obejrzał się i krzyknął:

(D. c. n.).