— Winszuję panom, winszuję — wołała Lusia, a jej niebieskie oczy promieniowały.
Chętnie zabrałby się do czytania, lecz nieobecność Kowalnickiego zmuszała go do żmudnej pracy tem trudniejszej, że nie był z nią obeznany.
Na szczęście wrócił z drukarni doktór Żur i przy jego pomocy wszystko poszło lepiej. Żur, chociaż liczył zaledwie czterdzieści lat znał się na wszystkiem tak, że usprawiedliwiał tem swoją renomę najdoświadczeńszego dziennikarza w Polsce. Chudy jak szczapa i łysy jak kolano, miał w swojej postaci coś niepokojącego dzięki dziwnej szybkości urywanych ruchów. Nie chodził, lecz robił kroki, nie brał, lecz chwytał, nie kładł, lecz rzucał, nie mówił, lecz wyrzucał poszczególne wyrazy.
W redakcji był nieoceniony, spełniając rolę encyklopedji, książki adresowej, spisu klijentów, słownika, chronologji podręcznej, skorowidza ustaw, herbarza, kalendarza i kroniki towarzyskiej. Wiedział wszystko o wszystkiem i wszystkich.
Wprost przerażał bezmiarem swej erudycji i fenomenalną pamięcią, pochłaniającą i rejestrującą cokolwiek tylko którykolwiek z jego pięciu zmysłów zdołał odczuć.
Początkowo Józef bardzo nieufnie nań spoglądał, wietrząc w tem galicyjską blagę. Jednak już po kilku dniach, zadawszy sobie parokrotnie trud sprawdzenia apodyktycznych informacyj Żura, musiał pochylić głowę i zgodzić się z Piotrowiczem, że doktór praw Walerjan Żur, jest nieomylny.
Niezmiernie rzadko zdarzało się, że czegoś nie wiedział. Wówczas jego pergaminowa twarz i lśniąca łysina stawały się czerwone, na skroniach występowały żyły i spuszczał oczy z takiem zawstydzeniem, jakby przyłapano go na gorącym uczynku niewybaczalnej ignorancji. Nic wówczas nie odpowiadał, wystarczało jednak nazajutrz powtórzyć to samo pytanie, a bez drgnienia powieki wyrzucał z siebie: — trzeci marca 1816 rok —, czy też: — Kandżur i Tandżur dwie wielkie encyklopedje, a właściwie dwa usystematyzowane zbiory ksiąg tybetańskich. Mitologja, religja, filozofja, nauki przyrodnicze, razem cztery tysiące dzieł.
Jedynym ciężkim brakiem doktora Żura była jego nieumiejętność podania. Nad każdą drobną wzmianką pocił się godzinami, ani razu zaś w życiu nie napisał jednego artykułu.
Z nim to i z Piotrowiczem późnym wieczorem Józef znalazł się w kawiarni dla omówienia sytuacji.
— Gdzież to Kowalnicki podziewał się przez cały dzień — zapytał Piotrowicz — kolega go wylał?
— Jeszcze nie... Ale widzicie — tłumaczył się Józef. — Może go lepiej zostawić?...
— Co? Dlaczego? Zmieniliście o nim zdanie?
— Nie, ale uważacie, on nie ma z czego żyć, a żona i troje dzieci...
— Ach tak — zawołał Piotrowicz — to istotnie ważny powód. Tylko idąc taką drogą rozumowania można wyszukać na administratora kogoś, kto ma ośmioro dzieci i ociemniałą ciotkę, a sam jest paralitykiem...
— Nie żartujecie...
— Nie żartuję, do djabła, tylko dziwię się wam!...
— Zużytkujemy go jakoś — tłumaczył się Domaszko.
Piotrowicz podskoczył na krześle.
— O jedno was proszę: nie używajcie słowa „jakoś“, to jest najgłupsze słowo, jakie znam. Świadczy o lenistwie mózgu i flejtuchowatej woli. Kowalnickiego wylejcie zaraz jutro. Rzecz załatwiona. Teraz o numerze. Ile daliście na Warszawę?
Józef wyjął kartkę Miał na niej szczegółowo odnotowane liczby egzemplarzy wysłanych na ulicę i do poszczególnych miast. Następnie dr.
Żur zaproponował by w przyszłym tygodniu przyśpieszyć wydanie numeru o dwie conajmniej godziny, tak, żeby wysyłka zdążyła na pociągi krakowski (7, 35) i poznański (7, 26). Omawiano też graficzny wygląd pisma.
— Późno już — orzekł wreszcie Piotrowicz — nie wiem, czy mówiłem panom o jutrzejszej naradzie redakcyjnej?... Nie?.. Aha, więc u kolegi Domaszki o jedenastej przed południem.
Józef chciał wyjaśnić, że o tej godzinie będzie zajęty w biurze, lecz przyszło mu na myśl, że zacz może z biura wyjść na godzinkę, czy dwie.
Wracał do domu rozżalony na Piotrowicza. Znał jego ostry sposób wypowiadania poglądów, ale przynajmniej mógł zaczekać aż będą we dwójkę, bez świadków. Co sobie Żur pomyśli?! Jednak musiał przyznać słuszność Piotrowiczowi, że Kowalnickiego trzeba się pozbyć. Tylko jak to teraz będzie wyglądało! Nie... trzeba dla niego coś wyszukać, a w ostateczności weźmie go do „Polimportu“.
Dopiero położywszy się do łóżka zabrał się do czytania „Tygodnika“.
Na pierwszej stronie była płomienna inwokacja do czytelników. Nastał czas walki z pasorzytnictwem, dojutrkowością, sobkowstwem, obłudą, lichwą moralną, demagogją, śmieciarstwem, złodziejstwem, niszczycielstwem, łapownictwem, handlem przekonań, frymarką haseł. Nastał czas, a „Tygodnik Niezależny“ bierze na siebie obowiązek przodowania w tej walce, staje się trybuną, z której bezwględnie i nieustępliwie piętnować będzie wszystko zło, trybuną dostępną dla każdego, kto chce przemówić głosem uczciwości, prawdy i sprawiedliwego potępienia. „Tygodnik“ stawia sobie szczytny cel: być sumieniem narodu!
Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/44
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 43
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
(D. c. n.).