Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 42
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Co więcej, działa na pracowników depresjonująco.
Nadspodziewanie Piotrowicz, zajęty właśnie robieniem korekty swego artykułu z miejsca zgodził się:
— I na mnie takie wrażenie robi. Jeżeli uważacie, że jest ciura — wylewajcie z miejsca. Ja na tem się nie znam i wtrącać się do tego nie myślę, to wasz dział. Ale na dobroczynność miejsca tu niema: Wylać!
— No, tak zaraz nie można — zreflektował go Józef — trzeba znaleść innego. Pozatem należy wymówić mu na trzy miesiące.
— A po co? — wzruszył ramionami Piotrowicz — skoro jest nieużytkiem i do tego szkodliwym, lepiej wypłacić zgóry za trzy miesiące, niż znosić go tutaj. A zresztą, moi drodzy, nie zawracajcie mi głowy.
Rozmowa z Kowalnickim miała przebieg krótki. Wysłuchawszy oględnie wypowiedzianej motywacji Domaszki, Kowalnicki powiedział:
— No cóż, dobrze. Wyrzucajcie mnie panowie na bruk. Słusznie. Kiedyś to my byliśmy wam, warszawiakom, potrzebni, jak rzucaliśmy tysiącami, a teraz jeść nie mamy co, to won! Na śmiecie. Tak i powinno być. A za pańską trzymiesięczną pensję pokornie dziękuję. Żebrakiem żaden Kowalnicki nie był i ja nie będę.
— Ależ, panie...
— Niema o czem gadać. Masz pan rację. Na śmiecie! Ja to rozumiem. I tak i tak palnąłbym sobie w łeb, czy wcześniej, czy później to już wszystko jedno. Myślałem, że przydam się w tej waszej ojczyźnie... Tak. Przykro tylko, że ot żona i dzieci zostaną, ale taki już los. I tak zmarnieją.
— Pan ma dzieci? — zapytał Józef.
— Troje. Jeden syn w gimnazji, drugi w szkole kadetów, cóż, teraz mogą pójść kraść. Na świecie, panie tysiące ludzi kradzieżą żyje. A córka trochę podrośnie to na ulicę, do rynsztoku. Dowidzenia.
Kiwnął głową, nałożył kapelusz i skierował się do drzwi.
Józef złapał go za łokieć:
— Pułkowniku, niechże pan zaczeka, jakże tak można!
— A bo co?
— No przecież pan mnie nie ma za człowieka z kamienia.
— Cóż?! Pan ma rację — wzruszył ramionami Kowalnicki.
— Pułkowniku!... Niech mi pan daruje. Uważajmy całą rozmowę za niebyłą. Bardzo pana proszę. Wszystko jest w porządku, wszystko się ułoży.
Kowalnicki spojrzał nań oczyma, które napełniły się łzami. Stał chwilę bez ruchu, później usiadł, oparł głowę na rękach i zaczął płakać. Łkanie wstrząsnęło jego szerokiemi bezradnemi barami, siwiejące włosy opadły na czoło.
— Pułkowniku!... Pułkowniku! — nie wiedział Domaszko co robić.
— Nic, nic — szlochając odpowiadał Kowalnicki — już dobrze, dobrze... Ot, pana, człowieka, spotkałem... z sercem... Tak mnie i rozebrało... O to znać... że pan w Rosji był... duszę pan ma, duszę...
— Niechże się pan uspokoi, pułkowniku, przepraszam pana, szczerze przepraszam.
Józef był wzruszony do głębi.
— Nie! — zerwał się na równe nogi Kowalnicki — z takim człowiekiem, jak pan, muszę wypić kieliszek wódki. Nie odmówi mi pan tego zaszczytu!?
Speszony Józef nie mógł istotnie odmówić.
Poszli do restauracji. Kieliszek wódki zmienił się w butelkę francuskiego konjaku, do tego Kowalnicki wybrał lekkie przekąski: — kanapki z kawiorem, homar z puszki, po kawałeczku łososia i rydze z rusztu. Skoro już się jadło, a był i cietrzew w maderze, nie zawadziła buteleczka „Chambertin“ z 1889 roku.
Rachunek opiewał na okrągłą sumkę, niewiele przewyższającą miesięczną pensję Kowalnickiego i został przezeń uregulowany co do grosza, pomimo protestów Domaszki.
— Dobre czasy przypomniały się — wesoło uśmiechał się pułkownik.
Ponieważ zaś Józef pił mało, a większa część alkoholu przypadła na Kowalnickiego, trzeba go było umieścić w dorożce, a samemu czemprędzej wracać do redakcji i zająć się wypuszczeniem numeru.
Właśnie przyniesiono z drukarni pierwszy egzemplarz, mokry jeszcze od farby drukarskiej.
Józef pobiegł z nim do gabinetu Piotrowicza, lecz okazało się, że Piotrowicz jest w drukarni. Na jego biurku porządkowała papiery panna Lusia.
— Już jest? — zawołała radośnie.
— Jest!
Numer wyglądał wspaniale.
Nie zawierał wprawdzie żadnego artykułu Domaszki, ale na ostatniej stronie obok podpisu naczelnego redaktora Jacka Piotrowicza takimż grubym czarnym drukiem rzucało się w oczy:
Wydawca: Józef Domaszko.
Było to proste i wymowne. Znaczyło przecież ni mniej, ni więcej, tylko to, że oto Józef Domaszko wchodzi do czynnego życia publicznego, że zabiera oto głos w sprawach swego społeczeństwa, państwa i narodu. (D. c. n.).