Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 44
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Słusznie i mądrze — z zadowoleniem skonstatował Józef, zdając sobie sprawę, że tem sumieniem kierować będzie wraz z Piotrowiczem on sam — odwrócił numer i przeczytał — wydawca: Józef Domaszko.
Drugi artykuł, podpisany przez Jacka Piotrowicza był wielkim atakiem na stronnictwa polityczne. Krótko mówiąc odmawiał im czci i wiary, wszystkim bez wyjątku. Wyglądało to dość gołosłownie, ale przecież było mocne i przekonywało racją.
Dalej szedł artykuł Kamila Zenona Zaleskiego piętnujący zanik wszelkiego poczucia piękna i estetyki w urzędowem budownictwie. Styl robił wrażenie zbyt górnolotnego, lecz zarzuty podnoszone przeciw tej architekturze świadczyły o znawstwie autora.
Na następnej stronie profesor Chudek rozprawiał się z polityką gospodarczą rządu, wykazując niezbicie, że Skarb Państwa dąży do doszczętnego zrujnowania rolnictwa, przez popieranie większej własności ziemskiej ze szkodą gospodarstw chłopskich.
To zbyt przekonywująco nie przemawiało, gdyż zalatywało od tego socjalizmem.
Artykuł profesora mógł zrazić do „Tygodnika Niezależnego“ sfery ziemiańskie i Józef postanowił zrobić wszystko, by na przyszłość zapobiec podobnym enuncjacjom.
Jeszcze większe zastrzeżenia wywołał w nim następny utwór publicystyczny, podpisany J. P. (prawdopodobnie Jan Pękalski, a może Jacek Piotrowicz?). Atakowano tu rząd za politykę ceł, umożliwiającą wwóz do kraju jedwabiu, kosmetyków i wogóle przedmiotów zbytku.
To godziło wprost w interesy „Polimportu“ i Józef uczuł się tem dotknięty osobiście.
Pozatem numer zawierał wiele artykułów wymierzonych presonalnie przeciw ogólnie znanym osobistościom, a niesłychanie ostro krytykujących ich działalność publiczną. Niektóre z nich zawierały zarzuty natury prawie kryminalnej.
Józef Domaszko nie mógł zasnąć po przeczytaniu tych wszystkich rzeczy, które przecież firmował swojem nazwiskiem.
Oczywiście, należy tępić nadużycia, trzeba krytykować błędy i wytykać wady, można nawet piętnować to i owo, ale czyż nie lepiej unikać tego tonu!
— Bardzo przykre, bardzo... I co o tem ludzie powiedzą!
Zaraz zrana miał próbkę opinji. Zatelefonował doń mecenas Neuman. Był wzburzony:
— Coście panowie najlepszego zrobili w tym tyogdniku! Jakże tak można!
— Bo co, panie mecenasie? O co chodzi? — przeraził się Józef.
— Daruje pan, ale nie mogę tego nazwać inaczej, jak tylko paszkwilem!
— Jakim paszkwilem?
— No, osmarowaliście dyrektora Brzęczkowskiego! Najuczciwszy człowiek na świecie, ogólnie szanowany. Zasłużony obywatel kraju...
— Aha, to chodzi o sprzedaż cegielni...
— Właśnie! Ja sam znam doskonale tę tranzakcję. Miasto kupiło i nie zapłaciło ani o jeden grosz więcej, niż cegielnia jest warta. Nie mogę pojąć, jak pan, panie Józefie dał się wprowadzić w błąd i dopuścił do takiego skandalu!
— Daję panu słowo — bronił się Domaszko, — że o niczem nie wiedziałem.
— Muszę panu wierzyć — oburzał się adwokat — ale przyzna pan, że jako wydawca...
— To zrobiono za mojemi plecami.
— W każdym razie Brzęczkowski wytacza wam proces. Grubo za to odpowiecie. No i będziecie musieli zamieścić sprostowanie.
Józef obiecał zrobić wszystko, co tylko będzie leżało w jego mocy, by dyrektorowi Brzęczkowskiemu dać pełną satysfakcję.
W biurze siedział jak struty. Przed jedenastą wrócił do domu. Kazał przygotować czarną kawę, likier i papierosy.
Pierwszy zjawił się doktór Żur.
— Numer zrobił doskonałe wrażenie — powiedział z zadowoloną miną — możemy sobie powinszować.
— Nie ja — zimno zaznaczył Domaszko.
— O, a dlaczegóż to?
— Przedewszystkiem ten napastliwy ton, a pozatem skandal z Brzęczkowskim.
— Ach, zna pan tego starego łajdaka?
Józef podniósł brwi:
— Wiem od osób wiarygodnych, że pan Brzęczkowski jest osobistością szanowną i cieszy się najlepszą opinią.
— Paweł Brzęczkowski? — zdziwił się dr. Żur — ta stara świnia? Co też pan opowlada! Szwindlarz i lichwiarz jakich mało. Podczas okupacji niemieckiej był denuncjantem i utrzymywał szulernię. Własną żonę odstąpił jeszcze przed wojną Purclowi za pięć tysięcy rubli.
— Niemożliwe!
— Co znaczy niemożliwe! To wszyscy wiedzą. Ten jubiler Iwanowski obił go na ulicy po gębie nie dalej, jak pół roku temu za szwindel z wekslem, a Brzęczkowski oblizał się; nawet nie pisnął. To przecież znana szuja. Może pan ciekaw wiedzieć, jak on doszedł do tej fabryki naczyń emaljowanych? Oszukał, panie, w najbezczelniejszy sposób spólnika i sieroty po rodzonej siostrze. A pan go jeszcze broni?

(D. c. n.).