Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 2
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Józef zdążył ukłonić się mu, kiedy już drzwi się za nim zamykały. Był zupełnie roztrzęsiony nerwowo.
Chciał nie żegnając się z kolegami wymknąć się do domu, lecz właśnie natknął się na Buszla i Malinowskiego.
— O czem gadałeś ze starym? — zaczepił go Buszel.
— Eee... nic, tak sobie.
— A nie zapomnij — wziął go za guzik Malinowski — że o piątej spotykamy się w budzie i idziemy oblać maturę.
— Józef wzruszył ramionami:
— Mówiłem już ci, że nie pójdę.
— To będziesz świnia.
— Nie mam pieniędzy do wyrzucenia — bronił się Domaszko.
Podszedł do nich Lipman, piegowaty jak indycze jajo i zawyrokował, że nieobecność na bibie Domaszki byłaby szczytem niesolidarności. Nawet taka rura, jak Kuczkowski, idzie.
— A przecież sam mówiłeś, że masz pięć rubli — przygwoździł go Buszel.
— Nie zapieram się — skrzywił się Józef — ale potrzebne mi są.
Malinowski zrobił złośliwą minę:
— Wiecie na co?... Józiek bierze gumy i jedzie z panną Stasią do Wilanowa.
— Głupi jesteś.
— Więc przyjdziesz?
— Zobaczę.
Szybko zbiegł ze schodów.
— Ba — myślał, szukając w szatni swojej czapki — gdyby tylko ona zechciała. Głupie jest życie.
I ten cynizm dyrektora! Wogóle niewiadomo poco poszedł do niego i tylko się zbłaźnił.
Trzasnął drzwiami i wybiegł na ulicę.
Było słonecznie i gwarno Środkiem jezdni pędziły lśniące lakierem powozy. Na drewnianym bruku klang kopyt, który tak lubił. Nie odwracając się zawsze mógł rozpoznać, czy to idzie para, czy dwie jednokonki. Zrzadka przemknął hałaśliwie warczący automobil, płosząc konie.
Na chodnikach też pełno było ludzi. Panowie postukiwali laseczkami. Koniecznie musi mieć laskę. Kobiety w sukniach wąziutkich w kostkach i z olbrzymiemi kapeluszami na głowach wyglądały jak palmy. I posuwały się z konieczności bardzo malutkiemi kroczkami. Natka marzy o takiej sukni, a ciocia Michalina ma wszystkie ze szczoteczkami u dołu.
Nie pójdzie na bibę. Obiecał Natce, że nie pójdzie... Mają wieczór spędzić w domu, bo ciocia wybiera się do Skałkiewiczów na rocznicę ślubu. Zostaną sami, we dwoje.
— Gdybyż tak ze Stasią!...
Westchnął. Cóż? Nawet spaceru jej nie mógł zaproponować. Jakby przy niej wyglądał! Wprawdzie ma teraz nowe buty, ale mundur jest bardzo poplamiony, srebro z guzików zlazło, a spodnie błyszczą, jak lustro. I tak zawsze: jak ma nowe spodnie, to buty są wyłatane... I te wieczne pryszcze. Poprostu obrzydliwość. Żeby gdzieindziej, ale właśnie na twarzy.
Teraz zapuści sobie wąsiki.
Na Krakowskiem Przedmieściu był jeszcze większy tłok niż na Nowym Świecie. Wszyscy załatwiają sprawunki przed wyjazdem na lato. Na roku Królewskiej spotkał panią Leszczycową, matkę tego trzecioklasisty, któremu dawał korepetycje. Ukłonił się szarmancko i nagle przyszło mu na myśl, że mógłby zapalić papierosa.
Zupełnie inaczej się wygląda.
W gmachu hotelu Europejskiego jest sklep Noblessa. Wstąpił i kupił dziesięć sztuk „Renomy“. Kosztowało dziesięć kopiejek, ale w dniu tak uroczystym trzeba było sobie na taki luksus pozwolić.
Zaraz zapalił jednego i szedł ostentacyjnie środkiem chodnika, puszczając wielkie kłęby dymu. Na ulicy Freta wszyscy sąsiedzi i znajomi naocznie stwierdzą fakt jego emancypacji.
Dyrektor Karawajew jest zgorzkniałym cynikiem — Józef zarumienił się — djabli nadali, psiakrew, wyskoczył ze swoją przemową, jak Filip z Konopi. Teraz Karawajew będzie go miał za bałwana.
Jednak w domu o tem ani słowa, nawet Natce. Bo Natka, to niby taka przyjaciółka, niby siostra cioteczna, a gdy co przyjdzie do czego to zaraz wyjeżdża z morałami. Całej parady o pięć lat starsza. Wielka mi rzecz! Tylko wiecznie całowałaby się i ściskała i wtedy to on jest „mój słodki Józek“, a tak to trzyma stronę ciotki.
Jak na złość papieros dopalił się, gdy właśnie wchodził na Freta. Oczywiście, natychmiast wyjął drugiego i to w samą porę, bo szła Małgosia państwa Lipkiewiczów, a tuż za nią obaj Kurkowscy, co to tak nosa drą, że są już studentami.
Ukłonił się im, nie wyjmując papierosa z ust. Niech wiedzą!
Czy jednak nie pójść na oblewanie matury? Gotowi pomyśleć, że mnie ciotka nie puściła. A wogóle niesolidarnie. Wszyscy zawsze oblewają maturę. Zwyczaj, nawet można powiedzieć — tradycja. I ma się wyłamywać z niej dlatego, że Natka chce znowu ściskać się i całować. Właśnie dzisiaj, kiedy wszyscy idą na bibę. Niech sobie kogo innego znajdzie, choćby Kurkowskiego. (D. c. n.).