Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/1

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.


T. Dołęga-Mostowicz 1
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.
ROZDZIAŁ I.

Ceremonja była skończona. Hałas rozsuwanych krzeseł i wesoły gwar napełniły tak uroczystą jeszcze przed chwilą salę.
Nauczycielstwo w galowych frakach zeszło z estrady, mieszając się z tłumem granatowych mundurków i ich rodzin, na którego tle jaskrawo połyskiwały białością długie rury grubego bristolu — świadectwa maturalne.
Na estradzie pod olbrzymim portretem cesarza Mikołaja I-go pozostał tylko w swym głębokim fotelu sam dyrektor Karawajew. Na jego bladej przezroczystej twarzy rysował się ten sam ironiczny półuśmiech, z pod siwych brwi patrzyły te same pełne zimnej apatji oczy.
Józef Domaszko, jak zahypnotyzowany nie mógł oderwać wzroku od tej głowy. Stał pod piecem, rolując w rękach swój „atestat dojrzałości“ i walczył z sobą.
Zrobi to, musi to zrobić! Powinien był dotrzymać danej sobie obietnicy i zrobić to w chwili odbierania świadectwa. Ale wtedy wywołałby wielką awanturę. Nie mógł się zmusić do tego.
Teraz dyrektor jest sam. Nikt nawet nie zauważy. Ci wszyscy, jego koledzy, tłoczą się tu teraz w „Familienbadzie“. Że też nie przyszła ani ciotka Michalina, ani Natka!... Właśnie, powinien cieszyć się z tego, stanowczo musi cieszyć się, przecie dzięki temu może podejść do Karawajewa i wypalić mu wszystko.
Zacisnął szczęki. Pójdzie i powie, zmiażdży go, wychłoszcze prawdą, zdepcze pogardą. Jego, jego jako reprezentanta tej ohydy, w której on, Józef Domaszko dusił się przez lat osiem, a teraz, gdy jest wolnym, dorosłym człowiekiem...
Przemógł się wreszcie i ruszył na estradę.
Dyrektor odwrócił głowę:
— A, Domaszko? — powiedział z obojętnem zdziwieniem — cztoż prikażetie?
Józefowi serce zabiło młotem:
— Panie dyrektorze — wykrztusił z zaciśniętego gardła, niespodziewanie dla samego siebie popolsku — panie dyrektorze, przyszedłem panu powiedzieć, że cieszę się, strasznie cieszę się z tego, że już skończyłem gimnazjum...
Zabrakło mu tchu.
— Goworitie, pożałujsta, ja ponimaju — z pobłażliwą ironją pomógł mu dyrektor — nu, konieczne radujetieś, cztoż dalsze?...
— Tak, panie dyrektorze, cieszę się, że już nie będę musiał chodzić do tego... moralnego więzienia, do tej... obrzydliwej garkuchni, gdzie tępe belfry przez osiem lat karmiły mnie fałszem i obłudą. Nie dlatego to mówię, że to gimnazjum jest rosyjskie, głównie nie o to mi chodzi, ale o tę wstrętną atmosferę! Pan miał mnie zawsze za wzorowego ucznia. Otóż nie! Zawsze nienawidziłem gimnazjum! I pana nienawidzę i pogardzam wszystkimi nauczycielami! Waszem zadaniem było pogruchotać nasze charaktery, wykrzywić dusze, nauczyć pełzać, spodlić nas, zabić indywidualizm, wdusić pod strychulec miernoty!...
— Izwiniajuś — przerwał dyrektor poważnym głosem — ja skazał czto panimaju, a wot, okazywajetsia, nie wsio. Wy, Domaszko, skazali „strychulec“, da?... Czto eto takoje?
Józef zmieszał się. Na jego płomienne oskarżenie ten człowiek odpowiada zimnem pytaniem o znaczenie jednego wyrazu?!... Nie wiedział co zrobić.
— Nu? — przynaglił dyrektor.
Jednak trzeba wyjaśnić, dlaczego nie miałby wyjaśnić?...
— Urowień, cztoli — wybąknął cicho.
— Aha?... Nus pradałżajtie. Eto wieśma intieresno.
Józef blady jak płótno gniótł w wilgotnych dłoniach „atestat“:
— Nic więcej, panie dyrektorze... Chciałem tylko powiedzieć, że oni tam wszyscy — ruchem głowy wskazał salę — że oni tam okłamują się wzajemnie, mówią o jakichś węzłach, jakichś ciepłych wspomnieniach, które mają łączyć przez całe życie nas, wychowanków tego gimnazjum, z temi murami i z tymi nauczycielami. To jest nieprawda! Ja jeden przyszedłem panu prosto w oczy powiedzieć, co myślę, ale taksamo myślą wszyscy! Teraz, kiedy jestem już człowiekiem wolnym, dorosłym, niezależnym, człowiekiem, który ma prawo mieć własne zdanie, własny pogląd, któremu wolno nareszcie być sobą, przyszedłem, żeby panu to wszystko powiedzieć.
Karawajew podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy:
— A zacziem? Poco?...
— Uważałem to za mój obowiązek... etyczny...
— Teks... Posłuszajtie Domaszko, skolko wam let?
— Osiemnaście.
— Tak? A mnie sześćdziesiąt i wot, Domaszko, ja myślał, że ty naprawdę mnie coś ciekawego powiesz, ale ty młokos jeszcze, nie zmądrzał nic nad swoje lata... Czy ty, Domaszko, pomyślał, że za twój postępek, możesz ciężko odpowiedzieć? Że ja mogę i atiestat odebrać i wszystkie uniwersytety przed nosem tobie zamknąć, a i policję w to wmieszać?... Co?...
Józef spuścił głowę i milczał.
Dyrektor wstał, przeszedł się wolnym krokiem po estradzie i położył mu rękę na ramieniu:
— Ale ja tego nie zrobię, Domaszko. Nie potomu nie zrobię, żeby tobie pokazać wielikoduszje silniejszego, ale dlatego, że mam sześćdzesiąt lat, a wy, Domaszko, nie żaden dojrzały człowiek, młokos, Domaszko, Che... Che... Che... Smotri jewo! Własne zdanie! Własny pogląd!... Durak wy, Domaszko, jeszcze bolszoj durak!...
Założył ręce pod poły fraka i pokiwał głową:
— Wy przyszli, Domaszko, myśleli, że mnie obrazicie tem wszystkiem, a udowodniliście tylko, że u nas całkiem zielono w głowie. Ot co! Dużoby ja wam jeszcze Domaszko, powiedział, żeby wierzył, że to wam coś pomoże. Sami musicie przechorować swój... obowiązek etyczny. A jeżeli nauczycie się żiźń panimat’ to będziecie wiedzieć gdzie trzymać własne zdanie... Nu, doswidanja Domaszko, proszczaj, maładoj czeławiek.
Poklepał go po ramieniu i swoim powolnym krokiem zszedł z estrady.

(D. c. n.).