Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 107
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Tak. „Kiwon“. Dobre jest.
Okazało się nawet bardzo dobre. Już przed upływem dwóch tygodni Ognisko Niezależnych grupowało powyżej setki osób, samych przyzwoitych i statecznych ludzi. Akcja werbownicza „Tygodnika“ i tym razem została poparta przez kilka wpływowych organów prasowych. Utworzono też komisję organizacyjną, która wybrała władze Ogniska. Prezesem „Kiwonu“ został senator Labuszkiewicz, wiceprezesem Józef Domaszko, a sekretarzem redaktor Swojski.
Z pośród osób, które weszły w skład „Kiwonu“ próbowano z początku wysunąć żądanie opracowania ścisłego programu Ogniska i planów jego działalności, jednakże zaniechano tego, a to ze względu niekrępowania instytucji w jej działalności na niwie kultury, która przecież rozciąga się na wszystkie gałęzie życia publicznego i jednostkowego.
Działalność ta już wkrótce zaznaczyła się przy okazji rocznicy listopadowej. Do komitetu obchodu prezydent miasta zaprosił prezydjum „Kiwona“, niedługo zaś potem w publicznym sporze o utworzenie Akademji Literackiej głosy „Kiwonów“ zaważyły dobitnie na szali, przechylając ją na korzyść tejże Akademii.
Wprawdzie w rosnących szeregach „Kiwonu“ przeważał element nie artystyczny, lecz dyletancki, jednakże grupując mecenasów i znawców wszelkiej Sztuki, Wiedzy i Kultury „Kiwon“ stanowił zbawczy element umiaru, ładu i rozwagi, co należycie zostało ocenione przez całe społeczeństwo.
Pierwszy w tym karnawale bal Kiwonu zgromadził całą elitę stołeczną i dał prawie tysiąc złotych czystego zysku. Kwotę tą prezes Labuszkiewicz i wiceprezes Domaszko podczas specjalnej audjencji złożyli na ręce Prezydenta Rzeczypospolitej na budowę krążownika, który, jak to zauważyli, mógłby nosić nazwę „Kiwon“.
Następstwem tego obywatelskiego czynu było odznaczenie zarówno prezesa Labuszkiewicza, jak i wiceprezesa Domaszki komandorjami orderu „Polonia Restituta“.
Józef był zachwycony i miał głęboki żal zarówno do Lusi, jak i do pani Krotyszowej, że te nie umieją ocenić ani jego zasługi, ani pięknej kolorowej i błyszczącej nagrody, jaką otrzymał.
— Kobiety wogóle są istotami aspołecznemi — mówił z pobłażliwą ironją przyglądając się sobie w lustrze.
Istotnie pani Barbara, która początkowo bardzo pochwalała ideę stworzenia Kiwonu, po pewnym czasie oświadczyła, że ją to nudzi i zażądała zaprzestania zebrań klubowych w jej mieszkaniu, wobec czego Józef przeniósł się do własnego.
Lusia nie sprzeciwiała się temu. Wogóle jej usposobienie poprawiło się o tyle, że Józef bez zastrzeżeń mógł uważać ją za bardzo dobrą żonę, za wzorową panią domu i miłą kobietę, która wyzbyła się dawnych niczem nieuzasadnionych chimer.
Zresztą Lusia była teraz wyłącznie niemal zajęta sobą, a raczej swym błogosławionym stanem i oczekiwaniem potomka.
Sprowadziła do domu mnóstwo książek o higjenie i wychowywaniu niemowląt i pogrążona była w ich lekturze, lub też szyła nieskończone ilości garderoby dla spodziewanego syna.
Z tego powodu mniej przyjmowali i mniej bywali u znajomych, a Józef więcej miał czasu na kawiarnię ze Swojskim i na długie wizyty u pani Krotyszowej. Od czasu, gdy się tam zadomowił, musiał się też stopniowo pogodzić z dziwnym a wysoce krępującym zwyczajem pani Barbary sypiania w jednem łóżku z figlarną pokojówką i okazywania zupełnego braku zazdrości, gdy ta uważała się za równouprawnioną ze swą panią w pobieraniu świadczeń ze strony jej przyjaciela. Musiał też pogodzić się z tem, że pokojówka także nazywała go Pepi, a raczej po swojemu: Pepciuś.
To wszystko gryzło Józefa przez pierwszych kilka tygodni, póki nie zwierzył się z tem w chwili szczerości redaktorowi Swojskiemu. Gdy jednak dowiedział się odeń, że wszystko to jest absolutnie zgodne z niezmienną tradycją domu pani Krotyszowej i że nawet ma swoje dobre strony — przestał się martwić, a nawet któregoś dnia przy goleniu się zauważył:
— Ja rzeczywiście mam w twarzy coś perwersyjnego.
Tymczasem z wiosną przystąpiono do dalszych robót w Terkaczach, gdzie mieli spędzić lato, i Józef kilkakrotnie tam jeździł, by — jak mówił Lusi — dopatrzyć tego Wiązagi.
Z wiosną również ruszyły się tranzakcje „Pol importu“, który rozwijał się wybornie, chociaż jeden ze wspólników, pan Mech, musiał w tym czasie wyjechać do Gdańska, z powodu jakiegoś nieporozumienia z policją. Na szczęście dzięki wpływom Józefa wszystko dało się ułożyć pomyślnie, a Mech miał odpowiadać przed sądem z wolnej stopy.

(Dok. nastąpi).