Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 108
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Pewnego dnia pod koniec maja w przedpokoju mieszkania prezesa Domaszki rozległ się nieśmiały, krótki dzwonek. Stary Piotr uchylił drzwi i zawołał:
— A, witam, witam panią, prosimy, prosimy, a to synek pani? — wskazał na chłopca w gimnazjalnym mundurku.
— A jakże, synek — odpowiedziała pani Natka Cześniakowa, właśnie wczoraj do drugiej klasy gimnazjum zdał egzamin i przyszliśmy podziękować. Czy aby tylko nie spóźniliśmy się, bo to z ulicy Freta kawał drogi. Czy jest pan Józef?
— Jest, jest, a jakże — dobrodusznie uśmiechnął się służący — zaraz zamelduję.
Usadowił ich w bocznym pokoju i wyszedł.
Na jego powrót czekali krótko, lecz dowiedzieli się, że „jaśnie pan poprosi za parę minut“.
— A w jakimż humorze jest pan Józef? — przyciszonym głosem dopytywała się pani Cześniakowa.
— Dzięki Bogu, wrócił od ministra zadowolony, widać powiodło się. O, ja to zaraz wyrozumiem. Jak tylko pan w dobrym humorze, to chodzi po gabinecie, mruczy pod nosem i te swoje kiwony w ruch puszcza.
Pani Cześniakowa nastawiła uszu i otciąggnąwszy kurtkę stojącego obok chłopca, zapytała:
— Że co puszcza?
— Te, no, kiwony. Te, co to po nieboszczyku świętej pamięci panu Cezarym. Takie znaczy się figurki, co to taki Chińczyk, czy inszy Japoniec zrobiony, że jak tylko palcem dotknąć, to on głową kiwa i kiwa, bez końca!
— Aha — zdziwiła się pani Cześniakowa — i to pan Józef zajmuje się tem?
Eece tam zaraz zajmuje się! Ot, poprostu chodzi, mruczy, a po drodze, przechodząc koło biurka palcem... mach!... i już kiwon głową o tak... tak... Sprytnie tak zmajstrowane.
Rozległy się dwa długie dzwonki i Piotr wstał:
— Jaśnie pan prosi.
Popychając przed sobą chłopca weszła Natka do wielkiego gabinetu. Za wielkim jak ołtarz biurkiem siedział pan Józef.
— Proszę — odezwał się nie wstając.
Natka trzymając syna za rękę drobnym krokiem przeszła przez pokój. Podał jej w milczeniu końce palców i wskazał krzesło, stojące dość daleko od biurka. Chłopak pocałował wuja w rękę i został poklepany po ramieniu:
— No, winszuję ci, chłopcze. Pokażże swoje świadectwo.
Rozwinął papier i przejrzał uważnie.
— Otrzymałeś dobre stopnie i mam nadzieję, że i dalej będziesz się pilnie uczył, byś wyrósł na pociechę rodzicom i na dobrego obywatela kraju.
— Tak jest, wujaszku, — bąknął nieśmiało chłopciec — będę się starał.
— To chwali się. Póki będziesz dobrym uczniem będę cię kształcił, nie żałując funduszów. Tylko pamiętaj, żebyś i w szkole zachowywał się przystojnie, byś nauczycieli słuchał i szanował, a z kolegami żył w zgodzie. Rozumiesz?
— Tak jest, wujaszku — skłonił się. Był bardzo zażenowany i przygnieciony wspaniałością tego gabinetu, pełnego bronzów i ogromnych mebli, dostojnością tego poważnego pana, który wsparty na biurku od niechcenia poruszał głowami dwóch porcelanowych Chińczyków, kłaniających się mu z szacunkiem i mówił:
— Pamiętaj zawsze z wszystkimi żyć w zgodzie, bo zgoda buduje, a niezgoda rujnuje. Rozumiesz? A starszych należy słuchać. Że się to opłaca, najlepiej możesz widzieć po mnie. Zawsze taki byłem i dlatego, Bogu dzięki, mam teraz i znaczenie i szacunek ludzki i dobrze mi się wiedzie... Rozumiesz?
— Rozumiem, wujaszku.
Pan Józef sięgnął do portfelu, wydobył banknot dwudziestozłotowy i podał chłopcu. To masz na cukierki. Za każde dobre świadectwo będziesz dostawał tyle. Idź z Bogiem, chłopcze, a pamiętaj, co ci powiedziałem.
Podał mu rękę do pocałowania, Natce skinął głową. Audjencja była skończona.
Teraz wyjął grube cygaro i zostawszy sam, zapalił, patrząc przez misterne kółka dymu na dwa posążki chińskie, kiwające mu z aprobatą porcelanowemi głowami.

KONIEC.