Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 105
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Tak? Domyśliłaś się i nic mnie nie mówiłaś?
— Zdawało mi się, że tobie raczej wypadało powiedzieć mi o tem.
Zastanowił się i skinął głową.
— Więc mniejsza o ten szczegół. Chodzi o istotę kwestji.
— Słucham więc?
— Otóż... jakby to powiedzieć... odnoszę wrażenie, że od pewnego czasu jesteś przygnębiona, że... zdaje się, nie odpowiadam twoimi życzeniom...
— Pod jakim względem?
Rozłożył ręce:
— Tego już nie wiem. I o to właśnie chciałem cię zapytać.
Lusia spojrzała mu w oczy:
— Józku, — powiedziała łagodnie — doszłam do przekonania, żeśmy się zamało znali, kiedyśmy się pobierali.
— Ja ciebie znałem tak dobrze, jak dziś — wyrzucił z emfazą.
— Tak, ty tak.
— Ale ty mnie nie znałaś? Czy chcesz przez to zrobić aluzję, że się maskowałem, że coś udawałem? Że nie byłem szczery?
Głos jego drżał.
— Nie, Józku. Bynajmniej, byłeś sobą, tylko ja nie umiałem na ciebie patrzeć inaczej, niż przez pryzmat uczucia, które inaczej zabarwia rzeczywistość.
— Aha, więc teraz już nie patrzysz przez ten pryzmat. Rozumiem. Przestałaś mnie kochać.
— Józku — westchnęła — chciałabym, byś mówił spokojnie i nie stawiał akcentów na twierdzeniach, które nie są niczem innem poza retorycznym chwytem.
— Lusiu, bo ja ciebie wciąż kocham, wciąż!
— Widzę to, Józku. Tylko nie kochasz mnie tak, jakbym może tego pragnęła. Nie umiem tego wyrazić jaśniej, ale wiem, że czułabym się szczęśliwsza, gdybyś był bardziej... stanowczy, gdybyś miał więcej własnego zdania, gdybyś bardziej był... czy ja wiem... panem naszego domu.
Józef uśmiechnął się blado:
— Tak samo powiedziała mi wujenka Szczerkowska.... O, dziwne są kobiety! Więc byłabyś szczęśliwa z upartym, brutalnym despotą, a nie.... Zresztą... cóż ja na to poradzę? Przecież nie będę grał farsy i udawał kogoś, kim nie jestem, co nie leży w mojej naturze.
Wstał i zaczął chodzić z kąta w kąt.
Lusia siedziała milcząca.
— Nic mi na to nie odpowiesz? — zapytał zbolałym głosem.
— Cóż ci odpowiedzieć mogę?
— Nie kochasz mnie? — stanął przed nią w tragicznej pozie.
— Owszem, kocham cię, Józku. Jestem twoją żoną i nigdy kochać cię nie przestanę.
— Z zasady?! — załamał ręce — święty obowiązek?
— Józku, czem zasłużyłam sobie na ten ironiczny ton?! — odezwała się z wyrzutem.
— Przepraszam cię — opanował się — byłem przed chwilą nieprzyzwoity. Daruj. Ale widzisz, ja tak cierpię nad tem, że nie mogę ci dać pełnego szczęścia.
Lusia uśmiechnęła się.
— Pozostawmy wszystko to czasowi.
Od tej rozmowy wprawdzie nic nie zmieniło się na lepsze w ich wzajemnym stosunku, jednakże Lusia robiła wszystko, by ukryć swój smutek, by nie okazywać zdenerwowania jego sposobem bycia:
— Przyzwyczaję się — mówiła sobie — muszę przyzwyczaić się:
I wiedziała, że nic innego jej nie pozostaje.
Józef zaczął nudzić się w domu. Jak zarazy unikał rozmów z żoną na wszelkie oderwane tematy, gdyż z góry wiedział, że skończą się obustronną urazą. Jego interesami znowuż Lusia nie lubiła się zajmować, a sprawy domowe oddawna stały się jej wyłączną dziedziną.
Tak było we dnie.
Noce też stały się inne. Józef wprawdzie teraz nie spotykał się nigdy że sprzeciwem Lusi, lecz z biegiem czasu nabrał tremy. Wydawało mu się, że Lusia traktuje te uściski jako pewien serwitut, jako wypełnienie obowiązku. A chociaż miał dowody jej zmysłowości, zaczął się nawet bać, czy są one prawdziwe, czy to też nie wypływa z zasad, z tych zasad, które — sam nie wiedział dlaczego — stały się jego zmorą.
Coraz częściej bywał w kawiarni, gdzie spotykał się ze Swojskim, z którym czuł się najswobodniej i najlepiej.
Swojski wobec przedłużającej się nieobecności pani Krotyszowej zaprzyjaźnił się z miłą i wesołą panienką, ekspedjentką z jakiejś firmy radjowej. To też najczęściej spędzali czas we trójkę.
Trwało to do pewnego piątku, kiedy depesza z Gdańska zawiadomiła Swojskiego o przyjeździe pani Barbary. Pociąg przychodził o dziesiątej wieczór, a pech chciał, że akurat były to imieniny owej ekspedjentki i Swojski musiał z nią spędzić wieczór.
Już przed południem zatelefonował do Józefa z ropaczliwem wołaniem o ratunek.
— Jeżeli pan nie pójdzie na dworzec i nie usprawiedliwi mojej nieobecności, zginę marnie.
Józef starał się wykręcić, ale w końcu nie mógł odmówić. Ułożyli się, że powie pani Krotyszowej, iż Swojski zmuszony był w interesach Ligi wyjechać do Łodzi i uprosił Józefa, by go wytłumaczył.
Okazało się jednak, że pani Barbara wcale nie czuła się dotknięta nieobecnością Buby, a wprost przeciwnie, ucieszyła się, że pierwszym znajomym, jakiego spotyka, jest Domaszko.

(D. c. n.).