Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 103
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

Klęknął przed nią, zaczął całować po rękach, wypytywać i prosić, by się uspokoiła, by wezwała może lekarza, zapewniać, że zrobi sam wszystko, ale to absolutnie wszystko, czego ona zapragnie.
— Dosyć, dosyć! — szlochając przerwała Lusia — zostaw mnie samą.
Westchnął, wstał z kolan i przeszedł do gabinetu. Lecz długo jeszcze słyszał płacz żony.
— Za co ona gniewa się na mnie — bił się z myślami — za co? Serce własne wyrwałbym dla niej z piersi, w łeb sobie palnąłbym, a ona tego wszystkiego nie rozumie.
Od tego dnia Lusia bardzo się zmieniła.
Wprawdzie zrezygnowała z wyjazdu do Jarzębowa, lecz stała się smutna i jakby szorstka. Zaledwie dwa miesiące upłynęły od ich ślubu, a już Józef miał możność stwierdzić na własnym przykładzie, że miodowość miesięcy bywa w małżeństwie przeraźliwie krótka.
Początkowo martwił się tem, później rozpaczał, wreszcie zaczął się tem irytować. Był jeszcze dość powściągliwy w określaniu usposobienia żony i ograniczał się do nazywania tego nieuzasadnionemi chimerami.
Słowo „histerja“ przyszło mu na myśl dopiero wówczas, gdy Lusia wpadła na nowy dziwaczny pomysł.
Mianowicie oznajmiła Józefowi, że będą sobie głośno czytali. Przytem wybierała książki wcale nie według ich wartości literackiej (a wiedział, że się na tem znała wybornie!), lecz według apoteozowanych w nich typów, przyczem zawsze byli to jacyś awanturnicy, ludzie mający ćwieka we łbie, uparci, zawzięci, kłócący się ze swem otoczeniem i z całym światem, znajdujący przyjemność w waleniu głową w mur i w wybieraniu najtrudniejszego sposobu życia.
Po kilku rozdziałach takiej historji Lusia zaczynała rozpływać się nad bohaterem zachwytach. Raz, czy dwa Józef zauważył z przekąsem, że w wychwalaniu tego rodzaju typów Lusia przejawia swój instynkt antyspołeczny, że występuje jako przeciwniczka porządku publicznego, że wybujały indywidualizm imponuje jej dlatego, że nie chce ocenić absurdalności kultu jednostki w prawdziwie ucywilizowanym świecie.
Wówczas wywiązywały się dyskusje, w wyniku których Józef przyznawał żonie słuszność, co ją zdawało się jeszcze bardziej oburzać.
To też później unikał sprzeciwów jak ognia. Rezultatem tego było zupełne zniechęcenie Lusi do lektury i wciąż wyraźniejsze objawy histerji.
Noce wspólnie spędzone stały się też coraz rzadsze, i to pomimo posuniętego do szczytu nienarzucania się Józefa z amorami. Napełniało go gorzkie uczucie doznanej, a nie zasłużonej krzywdy. Stawał się dla żony coraz delikatniejszy, coraz subtelniejszy, a ona odpłacała mu nieustannie rosnącym chłodem i bezprzedmiotowemi pretensjami.
Wreszcie doszedł do przekonania, że życie dla nich obojga staje się piekłem i pewnego popołudnia poszedł do pani Szczerkowskiej, by poważnie z nią o tem pomówić.
Pani Szczerkowska przyjęła go w dawnym pokoiku Lusi.
— Chciałbym — zaczął — prosić wujenkę o radę. Dlatego przyszedłem sam. Długo się wahałem, zanim zdecydowałem się na ten krok. Zawsze myślałem, że rzeczy, że nieporozumienia wynikające między małżeństwem powinny być załatwiane w domu. Ale teraz doszedłem do przekonania, że nie potrafię dać sobie rady. Nie chcę zwalać winy na Lusię, lecz nie widzę również najmniejszego uchybienia z mojej strony. A jednak jesteśmy ze sobą nieszczęśliwi.
Ponieważ pani Szczerkowska milczała, powtórzył:
— Jesteśmy nieszczęśliwi, wujenko. Nie wiem, nie rozumiem, pojąć nie umiem dlaczego. Kocham Lusię ponad wszystko i zdawało mi się, że i ona mnie kocha, a przynajmniej kochała za czasów naszego narzeczeństwa. I coś się w niej zmieniło. Może zbyt mało znam Lusię, może przyczyny tej zmiany tkwią w czemś innem, dość, że... — otarł chustką łzy — dość, że... jesteśmy nieszczęśliwi. Wujenka zna duszę Lusi lepiej. Przyszedłem więc prosić o radę.
— Panie Józku — powiedziała spokojnie pani Szczerkowska — wiem, że jesteście nieszczęśliwi...
— Ach, więc i Lusia już to wujence mówiła?
— Nie, panie Józku, Lusia jest zbyt ambitna, by się miała przyznać do błędu, który popełniła zostając pańską żoną.
Józef poczerwieniał.
— Wujenka znajduje, że popełniła błąd?
— Nie, mój drogi, ja tego nie powiedziałam. Lusia popełniła błąd nie w tem, że za pana wyszła, lecz w tem, że wychodząc za pana nie wiedziała, że jest pan człowikiem o, powiedzmy, miękkim charakterze.
— Nie wiedziałem, że Lusia może mnie bodaj przez chwilę oceniać inaczej. Zawsze byłem sobą. A wogóle pierwszy raz słyszę, by jakakolwiek kobieta wolała mieć męża egoistycznego brutala, despotę, impetyka, może jeszcze takiego, coby ją bił!
— Owszem — uśmiechnęła się pani Szczerkowska — zapewniam pana, mój drogi, że i takich kobiet jest sporo. Ale Lusia też do nich nie należy. O ile ją znam, sądzę, że największem jej pragnieniem było mieć męża z charakterem.
— To znaczy, że ja jestem człowiekiem bez charakteru? No, wie wujenka, ale to jest poprostu zabawne. Ja bez charakteru? Ja, który prowadzę dużą i, dzięki Bogu, dobrze prosperującą firmę, który jestem prezesem takiej instytucji, jak Liga Patrjotyzmu Gospodarczego, który, nie chwaląc się cieszy się powszechnym szacunkiem i uznaniem, ja mam być człowiekiem bez charakteru?

(D. c. n.).