Strona:PL Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Kiwony.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
T. Dołęga-Mostowicz 102
Kiwony
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA.

— Ach, cóż w tem złego? Właśnie dzięki temu jest w najlepszych stosunkach z wszystkimi, no literalnie z wszystkimi! On naprawdę nietylko wrogów, lecz nawet nieżyczliwych sobie ludzi nie ma.
— Ja się tem nie zachwycam — poprostu powiedziała Lusia.
— Nie rozumiem cię, kochaie.
— To bardzo jasne. Jak może istnieć człowiek, nie mający własnego zdania, własnych wyrobionych poglądów?
— Któż ci powiedział, złotko, że on ich nie ma?
— Więc zachowuje je dla siebie!
— Naturalnie.
— Przyznam, że nie rozumiem, jak człowiek może dla uniknięcia rozbieżności zdań, godzić się na takie, których przyjąć nie powinien.
— To jest umiejętność życia, Lusieńko.
Lusia uśmiechnęła się.
— Cieszę się, że ty nie jesteś taki. Nie umiałabym szanować ludzi tego typu. Ani szanować, ani kochać.
— A jednak Swojski ma ogromne powodzenie u kobiet — zauważył Józef.
— Możliwe — odcięła — kobiety korsykańskie śpiewają entuzjastyczne pieśni o bandytach.
— Lusieńko! Porównanie to jest dla Swojskiego krzywdzące. Że ktoś jest człowiekiem bez charakteru....
— O, przepraszam cię — zaoponowała Lusia — on nie jest bez charakteru, tylko udaje człowieka bez charakteru dla... karjery. I wiesz, że mam wstręt do tego typu ludzi.
Siedzieli chwilę w milczeniu.
— Jeżeli sobie nie życzysz... — zaczął Józef..
— Czego, Józku?
— Jeżeli nie chcesz, by Swojski u nas bywał i bym wogóle bliżej z, nim obcował...
— Więc co?
— No, to... to mogę się od niego odsunąć...
— Józku, ja ci nie zamierzam narzucać swojej opinji.
— Ale może i masz rację.
— Jakto? — spojrzała nań chłodno Lusia — przecie przed chwilą byłeś zdania wręcz odmiennego?
— Nie znaczy to, bym miał przy niem pozostać.
Lusia wstała. Była widocznie wzburzona.
— Józku — powiedziała poważnie — nie wierzę w to, nie chcę uwierzyć, byś miał być człowiekiem bez charakteru.... Bo ja też takich ludzi... nie mogę szanować.
Józef zmieszał się.
— Źle mnie zrozumiałaś Lusiu.
— Wolałabym, by tak było.
— Tak jest. Ja nie zmieniłem swego zdania, tylko przez uprzejmość dla ciebie, gotów jestem zastosować się do twojego życzenia.
Zaśmiała się nerwowo:
— Wobec tego, Józku, proszę cię, byś mi jak najmniej robił tego rodzaju uprzejmości.
Po rozmowie tej została Józefowi gorycz, której przez dni kilka nie mógł się pozbyć.
— Czego ona odemnie chce?
A Lusia nie wracała więcej do tego tematu. Natomiast spostrzegł, że coraz częściej służba zwraca się doń z pytaniami w rodzaju:
— Czy państwo dziś wychodzą na wieczór?
— Nie wiem — odpowiadał — proszę zapytać panią.
— Właśnie pani odpowiedziała, że nie wie co pan postanowił?
Szedł wówczas do Lusi, lub dzwonił do niej, jeżeli była na Wilczej.
— Kochanie, czy pojedziemy dziś do teatru?
Nie mógł pojąć dlaczego ją to irytowało, a pewnego razu nawet uczuł się obrażony. Pytał czy pójdą wieczorem do teatru, a ona odrzekła:
— Owszem, pójdziemy na „Stare związki“ do Małego.
— Przecież byliśmy na tem przedwczoraj — zauważył.
— Cóż z tego. Pójdziemy jeszcze trzy razy.
— Jak chcesz — odpowiedział dotknięty.
I poszli.
Nazajutrz, gdy zaczęła się ubierać do teatru zrobił ponurą minę, lecz również przygotował się do wyjścia.
Wówczas Lusia oświadczyła, że głowa ją boli i że nigdzie nie pójdą.
— Jak wolisz — odetchnął i dodał — w takim razie przejrzę rachunki firmowe.
— Czy to pilne? — zaptyała.
— Owszem, pilne.
— To szkoda. Chciałabym, byś dziś odwiedził wujenkę Szczerkowską i omówił z nią nasz wspólny wyjazd do Jarzębowa.
— Do Jarzębowa?
— No, tak, czy nie wiesz, że wujenka się tam wybiera?
— To tak, ale my?
— Jeżeli nie chcesz jechać, to ja pojadę z wujenką.
Józef przygryzł wargi:
— Lusiu! I mogłabyś mnie zostawić?
— Więc jedź z nami.
Zawahał się. Miał bardzo ważne sprawy związane z przybyciem Wajsblata z Paryża, no i posiedzenie zarządu Ligi.
— Dobrze, pojadę.
Tu Lusia rozpłakała się. Najzwyczajniej w świecie rozpłakała się.
— Trze być warjatem, by zrozumieć kobietę — jęczał w duchu Józef.

(D. c. n.).