Strona:PL Tadeusz Chrostowski-Parana.pdf/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żących do państwa „bojaźni Bożej“, oddała i tu Niemcom złą usługę.
Usłyszeliśmy wreszcie upragnione „halt!“ i triumfujące „all right!“ Wyskakuję pośpiesznie na ziemię. Po 26 dniach podróży spragniony jestem ruchu na stałym lądzie; przebiega właśnie tramwaj „Caes do porto“; uradowany wsiadam i pędzimy przez aleję wyniosłych palm królewskich. W tramwaju na 25 mężczyzn są tylko 2 kobiety — znać tu już Amerykę z jej ogromną przewagą płci brzydkiej. Mijamy sklepy bez drzwi i szyldów; sprzedający, zwyczajem amerykańskim bez surdutów, obsługują klientelę przeważnie na ulicy; znać głębokie południe z żywiołowem dążeniem do otwartego powietrza. Na ulicach widzimy policjantów, uzbrojonych jedynie w pałeczki policyjne, pojazdy wyłącznie samochodowe — to już miasto nowożytne, w którem zaprzęgi konne należą do zabytków, utrzymywanych tylko przez arystokrację.
Tramwaje „Caes do porto“ — to coś w rodzaju warszawskiego „zera“: okrążywszy spory szmat miasta, powracają do punktu wyjścia. Dojechawszy tedy do przystani, powracam na okręt.
Na okręcie gwarno: część pasażerów osiągnęła już kres swej podróży morskiej i pakowała się pospiesznie, ażeby wyruszyć dalej koleją w głąb kraju. Do nich należeli moi