Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marysieńka Sobieska.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

le; on lubo się ledwo na koniu osiedzieć mógł, też za nami. Miasto tedy tego cobym się miał cieszyć i szczwać, tom tylko uciekał od krzaku do krzaku przed nim. Bo byłem tylko na moment stanął, to zaraz — audiencja! Mówiłem po kilkakroć, żem teraz dał psom gończym audiencję; nic to nie pomagało. Na ostatek przecie dawszy pokój już i myślistwu, skryłem się tak dobrze że mię nikt nie znalazł. Napadł tedy na pana koniuszego, który się niepodobnym gniewał sposobem. Pan koniuszy znowu go nawiódł na mnie, i tak jużeśmy z pola zjechać musieli, a on w kawalkadę przede mną harcował. Chciał mię koniecznie odprowadzić do zamku, alem mu się kształtnie skrył. Ale on przecie po trzeźwu i po pijanemu mi jutrzejszą grozi audiencją. To taka moja niewola i taki tu wczasik!“.
W ten sposób przyjmował król specjalnie doń przybyłego ministra stanu. Co prawda, rada stanu była na tym dworze inna; wszystko rozstrzygało się w pokoju Marysieńki, w poufnych między nimi dwojgiem rozmowach; audiencje dygnitarzy były dość uprzykrzonym dodatkiem i reprezentowały raczej prywatne owych dygnitarzy interesy.
Bądź co bądź, z tego tak żywego obrazka można by wnosić o królu-szlachcicu żyjącym za pan brat ze swymi poddanymi bez wszelkiego ceremoniału. Toteż zaskoczy nas taki np. ustęp z listu biskupa Załuskiego do dawnego lekarza przybocznego króla Jana, Anglika O’Connora: „Król umiał powagą swoją trzymać na wodzy szlachtę polską. Najpierwsi panowie z wielkim dla niego byli uszanowaniem, żaden z nich nie siadał z królem do jednego stołu, król sam jadał,