Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/379

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gualazia, do łez prawie rozczulona tkliwą dobrocią markizy, odpowiedziała po chwili milczenia.
— Pani jesteś dla mnie talk łaskawą, że nie powinnam może dłużej ukrywać przeszłości, dotąd jednak przysięga zmuszała mnie do tej skrytości.
Markiza, zdziwiona słodyczą głosu i wysławieniem Gualezy, rzekła do niej:
— Muszę ci powiedzieć, że twoja postać, twoja mowa niezmiernie mnie zastanawiają. Z takiem wychowaniem jak mogłaś...
— Upaść tak nisko? nieprawdaż, pani? — zapytała z goryczą Gualeza. — To wychowanie odebrałam przed niedawnym czasem; winnam je szlachetnemu mężowi, który mnie nie znał, jak pani, nie dano mu nawet za mną dobrego świadectwa, a ulitował się nade mną...
— Któż to jest?
— Nie wiem.
— Czy wiesz, jak się nazywa?
— Wiem — odpowiedziała Gualeza z zapałam; — mogę ciągle błogosławić, uwielbiać to imię. Nazywa się Rudolf.
— Czy stary?
— Młody jeszcze.
— A piękny?
— O! piękny, jak jego serce.
Namiętna wdzięczność, malująca się w tych słowach, sprawiła przykre wrażenie na markizie. Jakieś nieprzezwyciężone, niepojęte przeczucie mówiło jej, że to książę.
— Dozorczyni nie omyliła się — pomyślała Klemencja, — Gualeza kocha Rudolfa, jego imię we śnie wymówiła.
Klemencja, pomimo szlachetnych przymiotów duszy i serca, była kobietą; kochała Rudolfa, chociaż zagrzebała tę tajemnicę we własnem sercu. W pierwszym momencie bolesnego wrażenia, upatrywała w Gualezie rywalkę. Oburzyła się jej duma na myśl, że mimowolnie się rumieni, że cierpi.