Strona:PL Sue - Tajemnice Paryża.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

land, przez instynkt, albo kierowana dobremi radami...
— Któż jej mógł radzić?
— Zaraz księciu opowiem. Ta kobieta, wiedząc, że starzy eleganci lubią słyszeć pochwały swojej czerstwości, bo to im przypomina szczęśliwe czasy młodości, pochlebiała memu ojcu, chwaliła wyraz jego twarzy, wdzięk w obejściu... w sześćdziesiątym roku życia! I on dał się złowić w te sieci!
Rudolf uśmiechnął się na tak ironiczny obraz macochy i rzekł:
— Jednej tylko rzeczy nie mogę darować ludziom śmiesznym: złości... bo nie można się z nich śmiać do woli!
— O! nie żaliłabym się na panią Roland, lecz szkaradne jej postępowanie z moją matką... jej czynny udział w mojem zamężciu, są przyczyną mojej nienawiści, — rzekła markiza po chwili wahania.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Pan d’Harville jest przyjacielem księcia — dodała markiza. — Zmam całą ważność słów, które tylko co wymówiłam. Niezadługo uznasz książę ich słuszność. Matka chciała oddalić ode mnie panią Roland; lecz ojciec się na to nie zgodził, przeniosłyśmy się więc do osobnego skrzydła, a moja guwernantka została przy ojcu i przyjmowała gości, jako pani domu... To tak bolało moją matkę, że zasłabła. Sprowadzili jej doktora, włocha, poleconego przez panią Roland.
Tu oczy markizy napełniły się łzami, zaledwie mogła mówić od płaczu.
— Wyznaję, że miałam do niego jakiś wstręt jedynie dlatgo, że go pani Roland ojcu poleciła. Polidori był bardzo uczony. Miał około lat pięćdziesięciu. Twarz okropna, jasno-zielone oczy, nos garbaty, orli.
— To on! tak, to on! — zawołał Rudolf. — Czy Polidori teraz nie mieszka w Paryżu? — zapytał Rudolf.