Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A skądże wezmę konia? — krzyknął Alan z furją — czy mam go ukraść?
— Nie potrzebujesz tego mówić — rzekła zawstydzona — wiem, że pochodzicie ze szlachty.
— Cóż z tego rzekł Alan, ułagodzony tym naiwnym komentarzem. Czy słyszałaś kiedykolwiek, aby szlachectwo czyniło kogo bogatym?
— Nie, to prawda, niestety. — Ale czyż nie posiada on żadnych przyjaciół?
— O, ma ich dosyć, gdybyż tylko mógł się do nich dostać! Bogatych ma przyjaciół, i łóżko, gdzie się położyć, pokarm, doktorów, którzy by go wyleczyli, a tu musi dreptać w błocie i spać na gołej ziemi, jak żebrak.
— Dla czego to wszystko? — spytała dziewczyna.
— Moja kochana, niebezpiecznie byłoby o tem mówić, lecz zamiast tego, zanucę ci piosenkę.
Przechylił się ku niej przez stół i prawie szeptem, lecz z dziwnie serdecznem uczuciem zanucił parę strof z piosnki: „Charlie jest moim ulubieńcem.“
— Cyt! — rzekła — patrząc przez ramię ku drzwiom — a przecież on taki młody!
— Nie za młody na to, aby — tu Alan uderzył się palcem po karku, co miało znaczyć, że nie byłem za młody, aby mi głowę ścięto.
— Byłoby to hańbą — krzyknęła cała w płomieniach.
— A jednak stanie się, jeżeli temu nie da się jakoś zapobiedz.