Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XIX.
Dom Trwogi.

Noc zapadła i gęste chmury pokryły niebo. Głęboka ciemność otaczała nas. Droga wiodła przez stromą górę; pojąć nic mogłem, w jaki sposób Alan mógł się kierować pewnym krokiem. Wreszcie, około północy, dosięgliśmy wierzchołka, i ujrzeliśmy na dole światło. O ile z tej odległości można było dostrzedz, brama domu zdawała się otwartą, i przez nią przechodził blask ognia, i świecy, a wokoło, pięć czy sześć osób poruszało się z pośpiechem, każda z zapaloną pochodnią.
— James musiał rozum stracić, — powiedział Alan. — Gdyby zamiast nas przybyli żołnierze, popadłby w dobrą matnię. Jednak przypuszczam, że przy drodze stoi ktoś na warcie, a on wie dobrze, że żołnierze nigdy nie byliby znaleźli tej drogi, którą my idziemy.
Gwizdnął trzy razy w znany im sposób. Rezultat był zadziwiający. Na pierwszy odgłos gwizdnięcia wszystkie poruszające się pochodnie stanęły, jakby ze strachu, w miejscu, a przy trzeciem gwizdnięciu ruch rozpoczął się na nowo. Spuściliśmy się z góry, gdy Alan w ten sposób uspokoił ich umysły.
Przed nami roztaczała się siedziba, mająca wygląd kwitnącej fermy. U bramy przyjął nas słuszny, przystojny mężczyzna, przeszło pięćdziesięcioletni. Przywitał nas w swem narzeczu:
— James’ie Stewarcie — rzekł Alan — prosiłbym cię, abyśmy rozmawiali po szkocku,