Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wany kłębią się silnie, w pobliżu lądu fale płyną spokojniej. Skierujemy się na drogę przez pana wskazaną — dodał, zwracając się do Alana — zdaje się jednak, jakbyśmy grali w ciuciu babkę. Bóg by dał, iżby wskazówki pańskie nie okazały się zawodne.
— O to samo modlę się w tej chwili — odparł Alan — przygotowani musimy być na wszystko. W miarę jak zbliżaliśmy się do lądu, rafy lubo rzadsze, wyzierały gdzieniegdzie i za radę Riacha musieliśmy wymijać je ostrożnie, chociaż niekiedy strumień, tryskający wysoko, zalewał pokład i obryzgiwał nas deszczem rzęsistym.
Jasność, panująca mimo nocy, wykazywała dokładnie grożące niebezpieczeństwo, co tem większą budziło trwogą. Widziałem oblicze kapitana, stojącego przy sterniku, wyraz miał chłodny, jak stal. Ani on, ani Riach nie odznaczali się męstwem w czasie bitwy, ale w zakresie zawodu swego okazywali niepospolity hart duszy. Podziwiałem ich tem więcej, patrząc na pobladłą ze strachu twarz Alana.
— Oh! Dawidzie — odezwał się do mnie — nie takiej spodziewałem się śmierci.
— Czyżby ci zabrakło odwagi? — pytałem.
— Nie — odparł, zaciskając wargi — przyznasz jednak, że niemiło topić się w zimnej wodzie, jak szczenię.
Tymczasem, kierując się to na lewo, to na prawo dla ominięcia zdradliwych skał, zbliżaliśmy się do lądu, płynąc wzdłuż wybrzeży wyspy Mull.