Strona:PL Stevenson Dziwne przygody Dawida Balfour'a.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy to nowa jaka sztuczka — pytał Alan.
— Czy wyglądam na to, iżbym miał ochotę płatać figle? — odparł kapitan — co innego u mnie na myśli... statek w niebezpieczeństwie.
Po zmieszaniu, malującem się na jego twarzy, po brzmieniu głosu zrozumieliśmy, że mówi prawdę i obaj z Alanem nie obawiając się zdradzieckiego podejścia, wybiegliśmy na pomost.
Niebo było jasne, wiatr silny, zimno przejmowało do kości; a księżyc w pełni świecił na niebie. Statek, kołysany gwałtownie, okrążał południowo-zachodnie wybrzeże wyspy Mull; wzgórza jej (z najwyższym wierzchołkiem Ben More, we mgle ginącym) wznosiły się wprost przed nami. Nie stanowiło to miejsca dogodnego do zarzucenia kotwicy. „Zgoda“ pchana prądem od zachodu, stawiała silny opór bałwanom.
Patrząc dokoła po morzu, dziwiłem się, co tak bardzo zaniepokoiło kapitana, gdy nagle fala uniosła w górę statek, a Hoseasson wskazał nam punkt, na który zwrócić mieliśmy uwagę. W pewnej odległości strumień wody bił w górę niby fontanna i zaraz potem usłyszeliśmy szum złowrogi.
— Czemu to przypisujecie? — pytał kapitan ponuro.
— Morze rozbija się o skałę podwodną — odparł Alan — Teraz, gdy wiemy, gdzie się ona znajduje, wyminąć ją zdołamy z łatwością.
— Tak — zauważył kapitan — gdyby jedna była tylko!