Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

możemy. Potem wyprostował swą zawiędłą postać i ruszył ku wyjściu. Poszliśmy za jego przykładem.
Na dworze tymczasem ściemniło się gwałtownie. Zapaliliśmy ślepe latarnie i poprzedzani przez Indjanina, wydostaliśmy się na linję obwodu. Tutaj Puma pożegnał nas krótko, powierzając opiece Wielkiego Ducha i życząc nocnego spoczynku, poczem zniknął w drzwiach najbliższej chaty. Odszedłszy parę kroków, widzieliśmy jeszcze z oddali, na tle czeluści chaty rozświecanej blaskiem ognia jego czarną, zgarbioną sylwetę uwijającą się koło paleniska; Indjanin przykucnął na ziemi, rozdmuchiwał żar, dorzucał drzew. Postać jego rzucona ostro na przekrwiony ekran wnętrza, wyglądała dziko jakoś i tajemniczo. I długo jeszcze przypatrywałem mu się w milczeniu, dopóki nie wezwał mnie na wieczerzę Ben, który tymczasem rozbił nasz przenośny namiot i rozniecił ogień. Wkrótce potem zasnęliśmy strudzeni znojami dnia snem mocnym i krzepkim...

Gdy nazajutrz obudziłem się wczesnym rankiem, Bena już w namiocie nie było. Zjadłem więc śniadanie sam i czekałem na powrót towarzysza.
Przedemną o jakie 50 kroków dymiła osada wszystkiemi otworami. Dzisiaj dymy wyglądały odmiennie. O ile wczoraj wieczorem położyły się, przewalając bezładnie jedne przez drugie, splecione kędziorami w wielkie, kotłujące, mleczno-białe cielsko — teraz