Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyodrębnione, każdy nad swą chatą; strzelały prosto w górę.
Poranek był pogodny, powietrze czyste, przejrzyste. Szare pióropusze odcinały się dokładnie na ciemnym lazurze nieba. Podszedłem do wsi i zatrzymałem się niedaleko koliska domów. Właśnie w tej chwili wyszedł z jednego z nich Czarny Puma z naręczą chróstu, przebiegł krótką uliczkę i zagłębił się w najbliższej chacie: odbywał swój ront poranny.
Zacząłem studjować dymy. Widziane z bliska, zastanawiały kształtem. Owe pozornie prosto ociosane kłęby zarysowały się teraz szczególnym konturem; była nim wyraźna postać ludzka. Z otworów chat wychylały się dymne postacie indyjskich wojowników. Poszarpane linje popielatego wysięku naszkicowały starannie strzeliste stroje głów w wachlarzu piór, rozwiane skrzydła płaszczy zarzuconych na barki i dzidy potrząsane w męskich prawicach.
Jakaś fantastyczna groza wiała od obrazu. Dwanaście mglistych tworów, dwanaście dymów człekokształtnych z trzynastym, o nadludzkich zarysach, pośrodku, wydostawało się w krętych przegubach z dymników, rosło, rozwijało się w oczach i cieńczało w przestworzu, by znów wywiązać się z niezmordowanie twórczych palenisk.
W pewnej chwili odwinęły się od boków dymnych fantomów potworne, włochate ręce i wydłużywszy się w powietrzu, podały sobie dłonie ponad chatami;