Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Stanie się, jaśnie panie!
Rozmuski nacisnął klamkę i zniknął w sieni. Za nim milcząco wymknął się z komnaty służący. Goście zostali sami we trójkę.
— A to jakaś romantyczna historja! — zauważył wesoło Kostrzycki. — Odwiedziny o północy w grubej żałobie!
— Ej, kto wie — podchwycił krotochwilnie Biedrawa — czy nasz Stefan nie ma jeszcze jakichś zaległości nowszej daty?
— Aha właśnie, i ja o tem myślałem — potwierdził sentencjonalnie Zgorzelski — może jakaś maleńka likwidacja z ostatniej doby wdowiego bytowania. — A w samą porę się zgłosiła — za jaki tydzień, dwa mogłoby być za późno.
Tok dalszych uwag przerwało wejście Filipa z węgrzynem. Stary milcząc postawił trzy omszałe butelki na srebrnej, masywnej tacy i odkorkowawszy, nalał ciemnowiśniowego napoju do dużych, w krysztale rzniętych szklanic. Obecność starca zmroziła jakoś wesołość. Wiał od niego jakby chłód i utajona niechęć.
Kostrzycki podniósł pod światło likwor i pojąc oczy jego przedziwnie soczystą barwą, przerwał przykre milczenie:
— Na zdrowie miłego gospodarza i jego przyszłej pięknej żony!
— Na zdrowie, vivant! Crescant et multiplicentur! — zawtórowali wszyscy trzej chórem, spełniając toast.