Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Skarze Bóg Anglię!
— O, najśmieszniejszy z okrzyków! Zacznijcie już lepiej czytać nanowo pisma Ludwika Tiecka. Albo »Cierpienia młodego Wertera« nanowo odczytywać zacznijcie. Zalejcie się nanowo waszym quasi — płaczem. Mniej śmieszni będziecie.
— Znieważasz nas pan, gdy jesteśmy w nieszczęściu. Ale wydźwigną Germanię ramiona jej synów!
— Wydźwigną, lecz nową i wam samym nieznaną. Aby starą wydźwignąć, już ludzi nie macie.
— My, panie? — śmiał się Niemiec.
— Ci, o których pan myślisz, to nie ludzie, to pały. Trzebaby za nich kręcić głową, za rękę ich prowadzić, ramieniem ich podpierać. Dość tego! Nim się wielkie gmaszysko, cel mej drogi, zacznie walić, w gruzy lecieć, w pył rozmiatać, nim ten teatr, godny bogów, napełni glob łoskotem i szczękiem nielada, zabawimy się jeszcze.
Statek zatoczył półkole i wzdłuż Helu kierował swe drogi na światło latarni i na kępę czarującą Rożewa, we mgły nocne spowitą. Długi połysk latarni padał w wody i odbijał się w oczach rozmówców. Okręt, jakoby fantom przedziwny, płynął w nocnym tumanie, nie wiedzieć, w okręgach wód ziemi, czy na pograniczu niebieskiem. Kadłub jego wyniosły, prześwietlony w stu miejscach, niósł się, jako widzenie w jasnej nocy przestworach. Docierał do lądu tak blisko, iż słyszeli go ludzie, jak płynie, wspaniały, w swe drogi dalekie. A docierał do lądu tak blisko, iż z cichego osiedla, z Ceynowy, — które zowią Chałupy, — gdzie cisi, spracowani rybacy spali głucho pod Bodziem, doleciało do