Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

oczy dłonią od słońca przysłonił, dojrzał wielki jeźdźców komunik. Sadzili na przepysznych ogierach, odziani w żelazo, z głową chełmami okrytą. Pióra wielobarwne na szyszakach się snuły.
— Byłże-by to sam polski król? — myślał Wyszka. — On mały, Łokietek? Wiarę mu zaprzysięgali wszyscy na przymorzu i w Pomorsce, od Koronowa do wielkiej wody, od Świeżej zatoki do Sarbska, od morza po Krajnę, na czterdzieści mil wzdłuż, na piętnaście mil wszerz. Witali go, jako pana prawego i swego króla, wszyscy, od wielkopana do chudego pachołka. Witali go, jako dziedzica jego miłości ostatniego Gryfity. Cóż to tam jest? Kto jedzie? Rycerze tłumem wywalili się z lasu i wpoprzek roli zoranej wskok sadzili wokół person, pośrodku jadących. Gdy się ze starym ciemnikiem zrównali, do dworzyszcza z drogi wiodącym, przystanęli. Radzą. Aż od całego hufca odłamał się jeździec i skokiem do bramy przyczwałał. Zakołatał we wrota.
Pobiegł tam z czeladnej izby pachołek wierzeje otworzyć. Jeździec wpadł na dziedziniec i, rozejrzawszy się bystro po całem obejściu i dworze, nie wymówiwszy słowa, do swoich powrócił. Skoro im cości rozpowiedział, cała jazda skierowała konie pyskami ku dworowi. Wnet wjeżdżali przez bramę jeden po drugim wspaniali rycerze.
Zadrżało od gwałtownego wzruszenia stare serce Wyszkowe. Białe płaszcze na nich! Na każdym płaszczu z lewego ramienia czarny krzyż.
Jak gdy myśliwiec zwierza — tura w boru znienacka zobaczy, — krew spłonęła...