Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Wiatr od morza.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jak od naciśnięcia palcem struna wioli skraca się, a dźwięk z niej wydobyty staje się wyższym, taksamo od nacisku tego wewnętrznego wzburzenia, myśli złowieszcze na szczyt swój wybiegły. Spojrzenie zuchwałe objęło najdalszy horyzont.
— Czyliż to nie duma przygnała mię tutaj?
— Czyliż nie żądza wyniesienia się ponad Otryka, Adalberta, Brunona, Romualda, ponad Lwa, Jana Kampaninosa, Jana Kanaparego, Strata, Jakóba z Afryki, ponad Nilusa, ponad świętego Alexego?
— Czyliż nie postanowienie wewnętrzne zaćmienia ich wszystkich kazało mi wybrać śmierć, jako cel, a opowiadanie ewangeliji, jako środek?
Biada mi dla wyniosłości mej!
Jęknął nieszczęśliwy, twarzą upadając na ziemię. Bezmierność klęski przygniotła jego duszę. Lęk wobec tryumfu szatana krople potu wycisnął na czoło. Powłoka cielesna zadrżała, stając się bezsilną, jak łachman. Dusza stanęła w próżni, wyklęta i sama jedna, zewsząd wygoniona, jako żebrak psami wyszczuty z opłotków ludzkich w okrucieństwo pól zimy.
Z upadku krzyk ludzki apostoła ocucił.
Zaiste — radosne obudził w piersiach echo.
Nadbiegał wielki tłum, niosąc oszczepy, koły i kamienie. Otoczyli ze snu zbudzonych wielkiem koliskiem. Kapłan pogański, którego brata zabili byli na wojnie Polacy, nadbiegł pierwszy i stanął na czele pościgu. Na jego skinienie tłum związał apostoła i jego towarzyszów. Poprowadzono ich na przyległe wzgórze.
W tej chwili spokój głęboki wrócił się do duszy.