Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Syzyfowe prace.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rym obyczajem wymykali się o północy na miasto w celach im wiadomych, to jednak książki, drukowanej polskiemi literami, rzeczywiście nie było sposobu mieć na stancji.
To wygnanie książek polskich z pewnych izb w mieście, podczas gdy innym książkom wolno było w tych samych izbach leżeć, nawet bezużytecznemi stosami, — stanowiło zjawisko nadzwyczaj komiczne.
Skazane na banicję do sąsiednich pokojów, upośledzone druki nadwiślańskie mogły sobie do nieskończoności zadawać pytanie, jak obłąkany Gogola w szpitalu warjatów: »dlaczego ja nie jestem kammer-junkrem? dlaczego jestem tylko radcą tytularnym? dlaczegóż ja, i dlaczego mianowicie radcą tytularnym?...« Te jednak wołające na puszczy pytania nie doczekałyby się były w Klerykowie znikąd odpowiedzi.
Częste rewizje, a szczególniej nagłe a niespodziewane wizyty, trwoga oczekiwania, niepokój, że ktoś podsłuchuje, źle oddziaływały na umoralnioną młodzież pod rozmaitemi względami. Pobyt w szkole był dla wszystkich, mieszkających na stancjach, pobytem w więzieniu. Mały obywatel, rzucając rano pierwsze spojrzenie, mógł już się spotkać z badawczem okiem Mieszoczkina, pół dnia miał na sobie wzrok, a dokoła swej osoby słuch kilku naraz Mieszoczkinów, Majewskich, Zabielskich i t. d. Po południu czekał ciągle na ich zjawienie się, a nawet w nocy mógł być zbudzony z marzeń o polach, kwiatach, ptakach, rodzicach kochających, krewnych i znajomych, którzy, jakby na złość Mieszoczkinowi, wszyscy mówili zakazanym językiem polskim, — i nagle znowu nad sobą ujrzeć