Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lił furmana w ciemię. Niespodziewane uderzenie zepchnęło Józefa z siedzenia i o mało nie strąciło na głowę pod koła. Oparł się jednak szczęśliwie rękami na orczykach i wydźwignął. Wówczas Ulewicz począł wściekle bić go kułakami w plecy, w kark, w głowę. Sparł się kolanem na przedniem siedzeniu i chwycił go za gardło. Paznogcie wbiły się w szyję chłopa, jak szpony. Józef, odzyskawszy równowagę, szarpnął się raz, drugi i wyrwał z rąk Kuby, ale obadwaj zlecieli z wózka na ziemię. Konie przestraszone skoczyły na bok i obaliły wózek na pryzmę kamieni.
Furman zerwał się pierwszy i uchwycił zaraz Ulewicza za ręce.
— A i cóż ty, panie, ogłupiałeś, czy co u Boga Ojca? Widzicież wy, moi ludzie!
— Puść... — szepnął Kuba.
— A i czegóż ty chcesz, panie!
— Daj pokój.
Józef puścił ręce Ulewicza, odsunął się i zaczął otrząsać z błota ubranie, podnosić wózek, porządkować splątaną uprząż. Młody człowiek siedział na pryzmie kamieni i osłupiałym wzrokiem patrzał na białą linię gościńca już przebytego, która widniała na pewnej przestrzeni. Tak upłynął spory przeciąg czasu.
— My pojedziemy dalej, czy nazad? — spytał Józef.
— Dalej, bracie.
— No to niech pan siada.
Ulewicz zajął miejsce na bryczce.
— Panu się wydawało, żem ja zełgał...
— Daj pokój... siadaj... — rzekł Kuba oschle.