Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzinami, jeżeli był w nastroju lirycznym, już wpadał do głębokich szybów głupiego cynizmu.
Między nim i owymi pewnikami, w których pomroce błąkał się nieraz, doznając moralnych ran i roztłuczeń, stała owa nabyta bezradność, owo tchórzostwo nawet wobec grzechu. Jak w tracheotomii, tem sztucznie wprowadzanem powietrzem oddychał. Częstokroć zrywał się z ławki i wielkimi krokami szedł — kraść. Dochodził do końca alei i powracał nie dlatego wcale, aby się budziło w jego chorej istocie sumienie, lecz dlatego, że mu się przewracać zaczynały urzędnicze wyobrażenia. Kiedyindziej zrywał się z ławki i szedł — pracować. Rąbać drwa, zamiatać rynsztoki, czyścić kloaki, rozwozić węgle!... Powracał na swą ławę jeszcze szybciej, gdyż wiedział, że do żadnej z tych robót zabrać się nie jest w stanie. Wiedział również, że do żadnej z tych robót go nie przyjmą. Nauczono go tajemnie ut consecutivum, pisania jat’ we właściwych miejscach, ułamków, algebry, naznaczono mu duszę niezmazanem znamieniem tużurkowego dostojeństwa — i nic nadto. Tużurkowość była w nim tą cechą, która go wyłączała ze sfery motłochu. Ani jedną arteryą nie był związany ze światem pracujących i wyzyskiwanych, a wszystkiemi zrośnięty ze światem jeżdżącym dorożkami. Teraz miał się wyrzec siebie, przestać być «jednostką inteligentną», skryć się w szeregu robotników czy stróżów. Zupełnie jak na zawsze skoczyć w bagno i zanurzyć się wyżej oczu... To też z dnia na dzień łaził pokryty brudem i wszami, trawiony przez gorączkę, ścigany przez jędze spodlenia w każdej minucie dnia i nocy. Tej nocy ostatniej na