Przejdź do zawartości

Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

snąłem jej rękę i rzekłem z głębokiem współczuciem:
— Życzę pani z głębi serca...
Nie mogłem namacać w myśli wyrazu na określenie owych życzeń z głębi serca. Przez całą chwilę mego namysłu patrzyła mi w oczy spojrzeniem ciężkiem jak ołów, bezwładnym i zimnym wzrokiem ironii i dawno przecierpianej krzywdy. Z uśmiechem martwym, przez gwałt woli wywołanym na usta, odpowiedziała doprawdy niemiłosiernie mściwem słowem:
— «Spasibo»[1].
W tym domu wesela wszczął się nagle zamęt tak wielki, że mogłem niepostrzeżenie wynieść się do ogródka, a stamtąd na pole. Szedłem miedzą w górę pośród zbóż podrosłych. Zwolna nadchodził zachód słońca. Łagodny wiatr przesuwał po niebie puszyste obłoczki o brzegach fioletowych. Zboża na działkach mieszczańskich i chłopskich uginały się, jak fale i mieniły w złotem świetle. Zdawało mi się, że ciągle słyszę ten wyraz:

— «Spasibo» — kiwały niebieskiemi głowami bławatki, «spasibo» — wołały koniki polne i cały ten rozległy widok, góry i wąwozy, drogi i chaty, łąki i lasy wołały za mną, jakbym był Piłatem, czy Kainem: «spasibo», «spasibo»... Wśród głębokiej ciszy rozległy się dzwony cerkiewne. Najprzód mały dzwoneczek, bijący raz za razem dźwiękiem jednostajnym i przeraźliwym, a za nim po kolei cała ich zgraja uderzyła niby hymn tryumfu i potęgi. Uczułem w sercu boleść i przestrach.

  1. Bóg zapłać.